Sklepik z zabawkami. Marcin Rusnak

Читать онлайн.
Название Sklepik z zabawkami
Автор произведения Marcin Rusnak
Жанр Сказки
Серия
Издательство Сказки
Год выпуска 0
isbn 978-83-7949-234-3



Скачать книгу

o tym, jak określa cenę oraz ile kosztowało go zdobycie ich lub renowacja.

      Podejrzewam, że ta jedna rozmowa dała mi więcej niż wszystkie niedziele w szkółce pastora Ebnera razem wzięte.

***

      Mijały tygodnie. Przez Wrocław przetoczyła się fala morderczych upałów, później nadeszły burze i deszcze. Zanim wróciły ciepłe, słoneczne dni była już połowa sierpnia. Któregoś wieczora wybrałem się nad Odrę, popatrzeć na plantację. Zielone pióropusze kiwały się nad ścianą wiotkich, tyczkowatych łodyg, wiatr niósł ze sobą zapach rzeki i specyficzną, mocną woń konopi. Zbliżał się czas zbiorów.

      Wracałem do mojego bloku już po zmroku. Wokół panowała cisza i przechodząc obok drzwi sklepu, usłyszałem dobiegające z wnętrza głosy.

      – Jeśli jest w mieście, znajdę go – powiedział ktoś. – Ale to będzie kosztować.

      – Ile?

      – Stówę.

      – Dobrze. – Drugi głos należał do Kawki. – Jestem gotów zaakceptować taką kwotę.

      Zamurowało mnie. Sto złotych?!

      Usłyszałem kroki i czym prędzej czmychnąłem w mrok. Otworzyły się drzwi, słabe światło nakręcanej lampy rozlało się po betonowej rampie. Mężczyzna w skórzanej kurtce wyszedł przed sklep, a ja nagle zapragnąłem wcisnąć się plecami w mur. Na jego ramieniu dostrzegłem białą opaskę z czarnym odciskiem psiej łapy.

      Czarny Ogar. Jezu Chryste.

      Mężczyzna zerknął w moją stronę i natychmiast przestałem oddychać. Sfilcowane czarne włosy opadały mu po bokach twarzy jak glisty, nisko przy biodrze wisiał nóż w pochwie. Nie mógł mnie dostrzec w ciemnościach, a mimo to cały drżałem. Czułem, że jego spojrzenie przeszywa mnie na wskroś, zgłębia moje myśli i karmi się moim strachem tak, jak pijawka syci się krwią.

      W życiu się tak nie bałem.

      Później on obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku fosy.

      Odczekałem chwilę, uspokoiłem się, moje serce w końcu przestało bić jak oszalałe. Wiedziałem to i owo o Czarnych Ogarach. Czasem Papa po kilku głębszych powtarzał, żebym trzymał się od nich z daleka, bo to „niebezpiecznie popaprane skurwysyny”, a brat Petardy twierdził, że rewirowy z Placu Dominikańskiego kiedyś zadarł z Ogarami i później znaleziono go w przejściu podziemnym z „jajami zamiast oczu i urżniętym językiem wetkniętym w dupę”.

      Co za interesy mógł Kawka ubijać z takimi ludźmi?

      Zapukałem i moment później drzwi stanęły otworem.

      – Ach, to ty, Tadeuszu – powiedział pan Kawka. – Wejdź proszę.

      Zamknął za mną. Zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać, ujrzałem coś, co wyparło Czarne Ogary z moich myśli. Na podłodze leżała wielobarwna plansza przypominająca mapę świata pokazywaną nam parokrotnie przez pastora Ebnera. Obok leżała sterta kolorowych figurek przedstawiających żołnierzy, czołgi i samoloty, talia nietypowych kart oraz kilka sześciennych kości.

      – Ta gra była kiedyś niezwykle popularna – powiedział Kawka, widząc moje zainteresowanie. – Wyjaśnić ci zasady?

      Przykucnąłem na podłodze. Wszystko – plansza, modele wojsk, karty – zachowane było w idealnym stanie. Intensywne kolory cieszyły oczy, gładka faktura kartonu prosiła, by jej dotykać. Żadna zabawka w naszym sklepie nie była w równie doskonałej kondycji.

      – Nie ma Polski – zauważyłem.

      – Wielu państw tu nie ma. Te pola to w większości regiony: Europa Południowa, Kamczatka, Bliski Wschód…

      Kawka przysiadł obok mnie i zaczął wykładać zawiłości rozgrywki. Wyjaśnił, że celem jest przejęcie kontroli nad całym światem, że służą do tego rozlokowane na planszy oddziały – starcia pomiędzy nimi rozstrzygane są za pomocą rzutów kośćmi. Opowiedział o tym, że czołgi warte są więcej niż piechota, a samoloty więcej niż czołgi, oraz o kartach, które się dobiera i wymienia na dodatkowe oddziały. Słuchałem podniecony i przerażony: czym było latanie z kijkami imitującymi karabiny, gdy tutaj chodziło o wysyłanie na śmierć całych armii? Gdyby Papa wiedział, co robię…

      – To była ulubiona gra Roberta – dodał sklepikarz, gdy skończył wyjaśniać reguły. Świadomie lub nie, zacisnął dłoń na wisiorku z miniaturową buteleczką pełną mirry.

      – Roberta?

      – Mojego syna.

      Pan Kawka westchnął, po czym zmusił się do uśmiechu i puścił do mnie oko.

      – To jak, chcesz zagrać?

      Rozstawiliśmy wojska. Mnie przypadła w udziale większość Ameryki Północnej, Afryki i Europy, w Azji i Ameryce Południowej przewagę miał Kawka, a Australią i Oceanią podzieliliśmy się po równo. Ja zaczynałem, więc pierwszy dozbroiłem swoje oddziały i posłałem je w bój. Zagrzechotały kości, rozstrzygnęły się pierwsze potyczki. Zdobyłem Skandynawię i Ural, ale oddziały sklepikarza odparły mój atak na Nową Gwineę. Przesunąłem wojska, dobrałem kartę. Przyszła kolej Kawki. Dołożył oddziały w innych miejscach, niż ja bym to zrobił, ale widać za tą decyzją szło doświadczenie: w tej samej turze przejął Peru i zdobył całkowitą kontrolę nad Ameryką Południową.

      Uczyłem się na własnych błędach, poza tym miałem dużo szczęścia przy rzutach. Po czterech turach osiągnęliśmy swoistą równowagę. Mieliśmy inne strategie. Ja atakowałem mniejszymi oddziałami, za to wiele terytoriów równocześnie. Kawka gromadził siły i przeprowadzał zmasowane natarcie, zajmował jeden obszar i czekał. Pozwalał moim wojskom wykrwawiać się, a gdy miałem nieco szczęścia i wdarłem się w głąb jego ziem, szybko je odbijał. Wystarczyło, że przy którymś rzucie powinęła mi się noga, a on przechodził do ofensywy. Zdobywał jedno terytorium, przerzucał więcej oddziałów bliżej granicy i tworzył mur nie do przebicia. Nie grał widowiskowo, brawurowo i z polotem – za to skutecznie.

      W pewnym momencie dostawałem już takie baty, że musiałem zmienić taktykę i ufortyfikowałem się w głębi Starego Kontynentu. Obsadziłem dużymi siłami Wielką Brytanię, Islandię, Europę Zachodnią oraz Południową, a także Skandynawię. W Europie Północnej, której obszar obejmował Polskę, zostawiłem jeden symboliczny oddział w sąsiedztwie gigantycznej, skumulowanej w Rosji armii pana Kawki. Miałem nadzieję, że gdy ten moloch zaatakuje, kilka fartownych rzutów pozwoli mi uszczuplić jego potęgę, a wtedy mógłbym przejść do kontrofensywy z głębi kontynentu.

      – Widać tak już musi być. – Sklepikarz uśmiechnął się smutno. Czekałem na atak, ale Kawka zwlekał z przesunięciem pionków. Dłoń mu wyraźnie drżała, gdy sięgał po figurki.

      Dopiero wtedy zrozumiałem, do czego doprowadziłem. Zmasowana potęga Rosji miała uderzyć na nas. Na Polskę. Wystawiłem własny kraj na żer. Oczywiście to była tylko gra, manewr taktyczny, a w plastikowych oddziałach nie ginęli prawdziwi ludzie, ale mimo wszystko poczułem się nieswojo.

      – Czy… czy tak to właśnie wyglądało? – zapytałem. – Czy tak wyglądała Wojna?

      Kawka uniósł wzrok znad planszy i popatrzył mi w oczy.

      – Nie powiedzieli ci o niej za dużo, prawda?

      – Papa nie chce o tym mówić. Anka była za mała, żeby coś pamiętać. A pastor Ebner aż cały sinieje, jak zaczynamy z chłopakami ten temat.

      Sklepikarz pokiwał powoli głową.

      – Wojna, o której mówisz, jest prawdopodobnie