Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński

Читать онлайн.
Название Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa
Автор произведения Piotr Wroński
Жанр Техническая литература
Серия
Издательство Техническая литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-7965-080-4



Скачать книгу

usłyszałem swój krzyk. Obudziłem się zlany potem. Wstałem. Na stoliku koło telewizora zobaczyłem niebieską paczkę papierosów Caro. Wyjąłem jednego i zapaliłem. Zapałki znalazłem w kuchni. Pierwsze zaciągnięcie zadrapało mnie i zacząłem kaszleć. Następne było już kojące. Wtedy zacząłem palić. Pozostałych lekarzy załatwiłem w poniedziałek i we wtorek. Środowa rozmowa z psychologiem była jedynie formalnością. Rozwiązałem parę testów, opowiedziałem o rodzinie, stwierdziłem, że śpię dobrze i nie mam kłopotów seksualnych. Potem, na parterze bloku „C” znalazłem gabinet komisji lekarskiej. O nic mnie nie pytali. Podbili, co trzeba. Sekretarka komisji dała mi kopertę. Włożyłem do niej obiegówkę, orzeczenia i zdjęcia, zaadresowałem na Jerzego, zakleiłem i zostawiłem w biurze przepustek. Wróciłem do domu. W drzwi ktoś wsunął mi kartkę, przypominającą o piątkowej wizycie Eryka.

      Czwartek zleciał szybko. W piątek rano zrobiłem znowu zakupy. Udało mi się dostać Krakusa. Kupiłem dwie butelki. W Pewexie starczyło mi na szynkę w puszce, orzeszki i Playersy. Zacząłem palić. Odkupiłem im Caro. To były drogie papierosy. Szesnaście złotych. Mnie wystarczyły Radomskie za cztery czterdzieści. Nowe, i swojska nazwa. Przez chwilę poczułem się lokalnym patriotą. Tak zaopatrzony, czekałem na gościa. W końcu, pół godziny przed czasem, ktoś walnął w drzwi. – Otwierać! Bezpieka! – usłyszałem. W drzwiach stał Eryk z jakimś drugim facetem. Obaj zaśmiewali się i byli już pijani. – Nie bój się – Eryk zatoczył się na mnie. – Witaj w firmie. Idź, zrób jakąś herbatę. Przygotuj przyjątko, a my chwilkę się zregenerujemy. Wtoczyli się do salonu. Eryk zwalił się na kanapę tak jak stał, a jego towarzysz usiłował zmieścić się w fotelu. Wszedłem do kuchni. Stanąłem przed kuchenką i niezbyt wiedziałem, co robić dalej. Nastawiłem wodę w czajniku. Wyjąłem szklanki. Przygotowałem kieliszki. Pokroiłem szynkę, chleb. Podszedłem do okna i zapaliłem papierosa. Powoli robiłem się coraz bardziej wściekły. Cóż jednak mogłem zrobić? Oni byli u siebie, a ja tylko gościem. Wyłączyłem gwiżdżący czajnik i zaparzyłem herbatę w imbryczku. Ceylon z wyższej półki. Chciałem zabłyszczeć. Znowu włączyłem wodę w czajniku, nie nakładając tym razem gwizdka, i wróciłem do okna. Paliłem, obserwując ludzi wchodzących do Delikatesów na Rysiej i wychodzących z nich. Nie wiem, ile czasu stałem. – Spalisz państwowy czajnik – usłyszałem nagle za plecami. W drzwiach kuchni stał Eryk. Bez marynarki, z rozluźnionym krawatem. Wyłączyłem gaz. – Jesteś zły – stwierdził. – Niepotrzebnie. Szanuj szefów, bo każdy następny może być gorszy. Opijam swój awans – uśmiechnął się szeroko – i twoją deflorację. Widzę, że zacząłeś palić. Najważniejszy pierwszy krok. Siadajmy, zapalimy. – Podałem mu Playersy. – Zostaw je dla pedałów. Daj Radomskiego. Nalej po kielichu i słuchaj. To twoje pierwsze szkolenie. – Usiedliśmy za kuchennym stołem, zapaliliśmy, nalałem po pięćdziesiątce, wypiliśmy. Eryk zaczął mówić, a ja słuchałem. Pamiętam do dzisiaj ten monolog przerywany kieliszkami wódki: –Właśnie zostałem dyrektorem tego pieprzonego departamentu. Obaj zaczynamy. Ten, co tam chrapie, to Piotr Adamczewski. Kapitan i twój naczelnik. Dobra! Najpierw biurokracja. W poniedziałek o dziewiątej przyjdziesz na Biuro Przepustek. Wprowadzi cię Ania, ta sekretarka. Zabieram ją za sobą. Nie zostawię takiej dobrej dupy Adamczewskiemu. Przyjdziesz do mnie. Przedstawię cię wydziałowi. Oni i tak szybko zobaczą, że jesteś mój. Ja cię stworzyłem. Urodziłem praktycznie na nowo. Ukształtowałem lepiej niż rodzice. Nie obrażaj się i bądź tego godny. Pamiętaj, w tej firmie jest jak w kurewstwie: bez sponsora, zniszczą cię i wylądujesz pod jakąś latarnią. Szanuj to i nie popełniaj błędów swego ojca. Aha! Nic nie wiesz. Dowiesz się. Cierpliwości. Wybrałem cię, bo w dupie masz wszelkie idee. I boisz się. Tak! Nie przerywaj. To komplement. Jedyną ideą, w którą fanatycznie wierzysz, jest pragmatyzm. To wyjątkowo internacjonalistyczna idea. Przez te sześć lat informowałeś nas o swoich kolegach, nawet rodzinie, bez żadnych zahamowań. Robiłeś z takim samym zaangażowaniem każde świństwo, które kazaliśmy ci zrobić. Czy zastanawiałeś się kiedyś, co dzieje się z ludźmi, o których nas informowałeś? Oczywiście, że nie! Niektórzy słono zapłacili za znajomość z tobą. Spokojnie! Polej i wypij. Cierpliwości, a wszystko zrozumiesz. Jerzy cię nie lubił. Uważał, że byłbyś tak samo fanatycznym księdzem, jak i komunistą. Tylko że my byliśmy pierwsi. On był starym partyzantem. Pieprzonym ideowcem. Dla niego wystarczyło napuścić ZOMO na pielgrzymki, księżuli wywieść na białe niedźwiedzie, kościoły przerobić na magazyny. Możemy ganiać po ulicach z kocimi łbami, wpierdalać pasztetówkę raz w tygodniu, chlać samogon – on zawsze mówił „samogon” – i pepeszą wprowadzać komunizm. Niczego się nie nauczył po pięćdziesiątym czwartym i pięćdziesiątym szóstym. W kółko pierdolił o Marksie i Leninie, których nawet nie czytał, bo czytać po polsku prawie nie umiał. W 1968 znowu biadał nad odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym. Żyd pieprzony! Tacy jak on nigdy nie zrozumieją, że cały ten socjalizm to interes grupy ludzi takich jak my obaj. Ludzi, którzy zrozumieli, że w każdym ustroju istnieje bezmyślny tłum i klasa uprzywilejowana. Różnica polega na tym, iż w kapitalizmie, tak zwanej demokracji, trzeba się w tej klasie urodzić albo nakraść tyle, by cię przyjęła do siebie, a w socjalizmie każdy ma szansę. Wystarczy jedynie przybrać odpowiednie barwy, nałożyć odpowiedni garnitur, a swoje potrzeby przedstawiać w odpowiednich słowach. Znasz taki kawał? Zapytali pewnego amerykańskiego milionera, jak doszedł do swojej fortuny, a on zaczął opowiadać: „Gdy tu przyjechałem, nie miałem nic. Na ulicy znalazłem centa. Kupiłem jednego kartofla, lecz nie zjadłem go, ale upiekłem i zamieniłem na dwa. Na drugi dzień upiekłem te dwa i zamieniłem na cztery. Po tygodniu miałem worek kartofli i pierwszy milion dolarów, bo umarła moja ciotka, która zapisała na mnie cały swój majątek”. U nas nie musisz czekać na spadek. Ludzie sami pieką i oddają ci kartofle, przekonani, że robią to dla siebie. Dla własnego dobra. Jeśli potrafisz utrzymać ich w tym przekonaniu, wykorzystać to, wchodzisz do klasy uprzywilejowanej. Ty to potrafisz. Ja też. Obaj wiemy, z kim trzymać. Obaj wiemy, co robić, by się w tej klasie utrzymać. Różnica między nami polega wyłącznie na doświadczeniu. To biorę na siebie. Powiedziałem, że się boisz. To prawda. Przyznaj uczciwie sam przed sobą. Przeraża cię ten bezmyślny tłum w tramwajach, sklepach, na ulicach. Ta ich kurewska szarość. To uczucie beznadziei, emanujące z kolejek. Raz w tygodniu sobie popiją, obejrzą kolejne gówno w telewizji, wypierdolą coraz grubszą i coraz mniej zadbaną żonę, a potem pójdą znowu do roboty. Pierwszego maja zabiorą bachory na pochód i krzycząc głupie hasełka, dumni przejdą pod główną trybuną, licząc na to, że Edzio ich zauważy, a on ma ich w dupie, bo musi pilnować interesu. W Boże Ciało, z takim samym oddaniem, wezmą udział w procesji, licząc na to, że Bóg im pomoże. Ciągle czegoś chcą. Ciągle potrzebują jakiegoś wsparcia, głaskania po główce. Jak pieski. Jeśli partia ich nie dopieści, to idą do swojego bożka, a ten też ma ciężką rękę. Czytałeś Biblię? Głupie pytanie. Sam ci kazałem. Lenin to wiedział, tylko jeszcze wierzył w świadomość jednostki. Stalin, Hitler mieli w dupie jednostkę. Przegrali, bo swoje teorie zaczęli wprowadzać w praktyce. My doceniamy dobro jednostki, wskazując jej właściwe miejsce w tłumie. Chore izolujemy, by tłum się nie zaraził, a gdy tłumek zaczyna krzyczeć za głośno, można go spałować albo ostrzelać, po czym zmieni się kilka twarzy. Nazwą to ludową sprawiedliwością, naprawą wypaczeń. Krzykną: „Pomożecie!?”, oni, wzruszeni, odwrzasną: „Pomożemy!”, i znowu będzie spokój. Wszystko wróci do normy. Tłum! Pierdolony tłum! Już rozumiesz, o co mi chodzi? Wybraliśmy cię. Wszedłeś do klasy uprzywilejowanej. Nie spieprz tego. W pracy zapomnij o przyjaźniach i koleżeństwie. Będziesz miał wyłącznie wspólników w pilnowaniu interesu. Z takimi się trzymaj, a unikaj tych, co uważają, że są granice skurwienia, których nie można przekroczyć. To frustraci. Nieudacznicy. Każdą granicę można dopasować tak, by była niewidoczna. Pamiętaj, co ci mówiłem o przyjaźniach. To samo dotyczy zaufania. Nie ufaj nikomu. Zaufanie u nas jest uczuciem chwilowym, a ile będzie trwało, zależy od tego, jak długo istnieje wspólny interes grupy. Masz mnie. Postaraj się, by nasze zaufanie potrwało jak najdłużej. – Wstał, przeciągnął się. – Masz jeszcze flaszkę? To dobrze. Idę do kibla.