Название | Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa |
---|---|
Автор произведения | Piotr Wroński |
Жанр | Техническая литература |
Серия | |
Издательство | Техническая литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7965-080-4 |
„Konfesjonał” okazał się dwupokojowym mieszkaniem z dużą, widną kuchnią, na drugim piętrze bloku przy ulicy Rysiej 4. Tuż przy Marszałkowskiej. Nad ZURiT. Wchodziło się od podwórka, klatka trzecia, narożna. Lokal numer trzydzieści dwa. Okno kuchenne wychodziło na Rysią, salonu – na Marszałkowską, a sypialni – na podwórkowy śmietnik. Mieszkanie było bardzo zadbane. W kuchni stała lodówka – dwukomorowy Polar. W salonie kolorowy Elektron, wielki i nieporęczny, oraz zestaw Meluzyna. Obok telefon! Nowoczesny, z klawiaturą przyciskową. Mieszkanie to wryło mi się mocno w pamięć. Przez kilka następnych lat miało być moim domem. Na razie jednak obejrzałem dokładnie obiegówkę. Internista, chirurg, okulista, ortopeda, dentysta, kardiolog, neurolog, psycholog, pilne skierowanie na krew i rentgen płuc. Na środę muszę zrobić wszystko. Będzie ganianie. Rozpakowałem się i poszedłem na Pocztę Główną. Zadzwoniłem do domu i do Marzeny, informując, że przyjadę za tydzień. Marzena dopytywała się, dlaczego, lecz zbyłem ją uniwersytecką biurokracją. Ojciec nie pytał o nic. Jak zwykle. Nazajutrz, w sobotę o szóstej rano byłem w szpitalu na Komarowa. Pobrali mi krew, wzięli mocz. Potem zrobiłem rentgen. Dzięki obiegówce nie musiałem stać w kolejkach. Załatwiłem chirurga, ortopedę i neurologa. Do kardiologa skierowali mnie na Żelazną. Kazali się spieszyć. Złapałem trzydziestkętrójkę. Wysiadłem na Marchlewskiego przy Świerczewskiego i biegiem przeleciałem przystanek. Do polikliniki wpadłem w ostatniej chwili. Lekarz kazał mi odpocząć. EKG, rutynowe pytania o choroby w rodzinie. Pieczątka. Podpis na obiegówce. Z głowy. Reszta w poniedziałek. Zrobiłem małe zakupy w Sezamie i wróciłem do „konfesjonału”. Do późna oglądałem telewizję. „Jedynkę” i Studio 2. Niedzielę przespałem praktycznie całą. Nie chciałem myśleć o czymkolwiek. Może bałem się pomyśleć? Co będzie, jeśli się pomyliłem i nie nadaję się do tego interesu? Szybko otrząsnąłem się z takich wątpliwości. Konsekwencja, bracie, konsekwencja! Nie wrócę do Radomia. Nie będę szukał idiotycznej pracy za idiotyczną płacę. Mam szansę i ją wykorzystam. To nie oni, ale to moje państwo zainwestowało we mnie i chce dalej inwestować. Rachunki trzeba płacić. Tak rozumiem patriotyzm. Wieczorem poszedłem na krótki spacer do Ogrodu Saskiego. Nie padało i było nawet ciepło. Żadna myśl mnie już nie niepokoiła. Spałem dobrze prawie całą noc. Nad ranem miałem sen. Byłem na jakimś dziwacznym, doskonale kolistym betonowym polu, otoczonym lasem. Drzewa zdawały się wyrastać z betonu. Było ciemno, lecz na środku kręgu zobaczyłem światło, jakby niewidzialny helikopter oświetlał jupiterem konkretny punkt. Panowała straszna cisza. Martwa upiorna cisza. Pobiegłem w kierunku światła. Biegłem ile sił, lecz odległość między mną a kręgiem wciąż pozostawała taka sama. Nagle światło zaczęło sunąć w moją stronę. Chociaż nie: cały czas pozostawało nieruchome. To jakaś siła pchała mnie w jego objęcia. Wtem cały ruch ustał, potęgując ciszę. Stałem przed ciemną, czarną wręcz studnią. Czarną plamą w stalowym betonie. Poprzez krąg światła, po przeciwnej stronie zobaczyłem jakąś dziwacznie ubraną postać, którą był mężczyzna raz w czarnym garniturze, a raz w przybrudzonej i podartej chlamidzie. Nie wiadomo skąd, przyszło mi do głowy wspomnienie o chinwat i beton zaczął kaleczyć mi stopy. Postać wciąż się zmieniała. Wiedziałem, że tylko ona pomoże mi się stąd wydostać. Krzyczałem, lecz żaden dźwięk nie zmącił ciszy. Pomiędzy mną a postacią była tylko czarna studnia. Zawrócić i wyminąć jej nie mogłem, bo światło zabrało las i resztę płaszczyzny, więżąc mnie świetlnymi, parzącymi ścianami. Teraz zaczęły się pojawiać kształty: książki, przedmioty i ciała. Postanowiłem wrzucić wszystko do studni i w ten sposób zapełnić ją, bym mógł przejść na drugą stronę. Wściekłość i strach dodały mi sił. Zacząłem spychać kształty w czeluść. Leciały moje podręczniki szkolne, zabawki, traktaty filozoficzne i polityczne, manekiny z twarzami kolegów, ciało ojca, rzeźby i portrety, matka, Marzena i Leszek, jakieś figury w sutannach, uśmiechający się Eryk, stosy dokumentów, figurki świętych i popiersia. Wszystko znikało w czeluści, która, ku mojej rozpaczy, nie chciała się zapełnić. Pozostał mi jeszcze jeden kształt: niewielki, skulony, przykryty czarnym, powalanym ziemią płótnem, podartym na końcach, z plamami rdzy przypominającymi krew. Mimo całego wysiłku nie mogłem go ruszyć, ani na milimetr. Krąg światła zaczął się zwężać i wypalał mi plecy. Naciskałem, krzyczałem, kląłem. W końcu kształt