Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

Hamid uniósł brwi i uśmiechnął się przyjemnie.

      – Powiedział pan „moi ludzie”. Stał się pan aż takim Hindusem?

      Roześmiałem się i po raz pierwszy przemówiłem w hindi, cytując kwestię z piosenki z popularnego filmu, wyświetlanego wówczas w wielu kinach.

      – W tym życiu robimy, co możemy, żeby się stać lepsi.

      Hamid także się roześmiał i klasnął w ręce przyjemnie zaskoczony.

      – Więc chyba będę mógł panu pomóc. Mam tutaj dyżur przez dwa dni w tygodniu, ale w pozostałe dni można mnie znaleźć w gabinecie na Fourth Pasta Lane.

      – Wiem, gdzie to jest. Bardzo blisko nas.

      – Właśnie. Po rozmowie z Kadirbajem zgodziłem się, żeby w razie potrzeby kierował pan swoich pacjentów do mnie, a ja załatwię im leczenie w szpitalu Świętego Jerzego, jeśli uznam, że to konieczne. Jeśli pan sobie życzy, możemy zacząć od jutra.

      – Tak – rzuciłem szybko. – To znaczy… to świetnie, dziękuję, bardzo dziękuję. Nie wiem, jak będziemy panu płacić, ale…

      – Nie trzeba dziękować i nie trzeba się martwić o zapłatę – odpowiedział, zerkając na Abdullaha. – Dla pańskich ludzi moje usługi są darmowe. Może pozwoli się pan zaprosić na herbatę? Niedługo będę miał przerwę. Naprzeciwko szpitala jest restauracja. Jeśli zechcecie tam na mnie poczekać, dołączę do was. Zdaje się, że musimy obgadać wiele spraw.

      Abdullah i ja odeszliśmy i przez dwadzieścia minut czekaliśmy w restauracji, obserwując przez duże okno biedaków, kuśtykających do wejścia szpitala, oraz bogaczy, zajeżdżających taksówkami i prywatnymi samochodami. Doktor Hamid dołączył do nas i w skrócie przedstawił mi procedury, których miałem przestrzegać, kierując mieszkańców slumsów do jego gabinetu na Fourth Pasta Lane.

      Dobrych lekarzy cechują trzy rzeczy: zmysł obserwacji, umiejętność słuchania i wielkie zmęczenie. Hamid był dobrym doktorem, a kiedy po godzinnej dyskusji spojrzałem w jego przedwcześnie pobrużdżoną twarz i oczy przekrwione i rozpalone od braku snu, jego wyczerpanie mnie zawstydziło. Mógłby się bogacić i otaczać luksusami w prywatnej klinice w Niemczech, Kanadzie czy Ameryce, a jednak postanowił być tutaj, wśród swoich, za ułamek należnego mu wynagrodzenia. Był jednym z tysięcy lekarzy w tym mieście, wiele sobie odmawiających i wiele osiągających każdego dnia. Dzięki nim to miasto istniało.

      Abdullah znowu włączył się w skomplikowane strumienie ruchu na ulicy, niebezpiecznie lawirując wśród sznurów autobusów, samochodów osobowych, ciężarówek, wozów zaprzęgniętych w woły, rowerów oraz pieszych; krzyknął przez ramię, że doktor Hamid sam niegdyś mieszkał w slumsach. Kadirbaj wybierał szczególnie uzdolnione dzieci ze slumsów w mieście i płacił za ich wykształcenie w prywatnych uczelniach. Przez całą naukę dzieciom tym nie brakowało pieniędzy ani zachęty do nauki. Kończyły studia i zostawały lekarzami, chirurgami, pielęgniarzami, nauczycielami, prawnikami i inżynierami. Hamid należał do tych uzdolnionych dzieci, które zostały wybrane ponad dwadzieścia lat temu. Teraz Kadirbaj upomniał się o spłatę długu wdzięczności, by zaspokoić potrzeby mojej małej kliniki.

      – Kadirbaj to człowiek, który tworzy przyszłość – zakończył Abdullah, zatrzymując się na światłach. – Większość z nas – ty i ja, mój bracie – czeka, aż przyszłość do nich przyjdzie. Ale Abd al-Kadir Chan marzy o przyszłości, potem ją planuje, a następnie urzeczywistnia. Oto różnica między nim i resztą.

      – A ty? – krzyknąłem, bo znowu ruszyliśmy z rykiem silnika. – Czy Kadirbaj zaplanował i ciebie?

      Roześmiał się głośno, aż radość i siła tego śmiechu zatrzęsła mu klatką piersiową.

      – Chyba tak!

      – Hej! To nie jest droga do slumsów. Dokąd teraz?

      – Jedziemy tam, gdzie dostaniesz lekarstwa.

      – Co?

      – Kadirbaj kazał dawać ci lekarstwa co tydzień. To, co przywiozłem ci dzisiaj, to początek. Jedziemy na czarny rynek lekarstw.

      – Czarny rynek lekarstw? Gdzie to jest?

      – W slumsach trędowatych – odpowiedział rzeczowo. I znowu się roześmiał, pchnąwszy motocykl w lukę między pojazdami, która otworzyła się przed nami w chwili, kiedy do niej dojechaliśmy. – Zostaw to mnie, Lin-bracie. Teraz ty też należysz do planu, tak?

      Te słowa – „teraz ty też należysz do planu” – powinny obudzić we mnie jakiś strach. Powinienem coś przeczuć… już wtedy, od samego początku. Ale ja się nie bałem. Byłem prawie szczęśliwy. Te słowa wydały mi się ekscytujące. Przyspieszyły krążenie mojej krwi. Kiedy zacząłem życie uciekiniera, wygnano mnie z rodziny, ojczyzny i kultury. Myślałem, że to wszystko. Po latach wygnania uświadomiłem sobie, że wygnano mnie dokądś. Uciekłem w samotną, brutalną wolność wyrzutka. Jak wszystkie wyrzutki, kusiłem niebezpieczeństwo, bo niebezpieczeństwo należało do niewielu zjawisk, które miały wystarczającą moc, by pomóc mi zapomnieć, co straciłem. A kiedy wystawiałem twarz na ciepły popołudniowy wiatr i zanurzałem się z Abdullahem w pajęczynę ulic, poddałem się mojemu przeznaczeniu tak chętnie, jak mężczyzna poddaje się miłości na widok najpiękniejszego uśmiechu nieśmiałej kobiety.

      Zmierzając do obozowiska trędowatych, zapuściliśmy się na przedmieścia. W Bombaju istniało kilka kolonii trędowatych, ale mężczyźni i kobiety, których mieliśmy odwiedzić, nie zgodzili się w nich mieszkać. Te kolonie, finansowane przez państwo i prywatnych darczyńców, zapewniały opiekę medyczną, pomoc i higienę. Jednak należało tam przestrzegać surowych zasad i nakazów, a nie wszyscy trędowaci potrafili się do tego zmusić. W rezultacie niektórzy postanawiali odejść, a niektórych do tego zmuszono. Poza granicami kolonii zawsze mieszkało kilka tuzinów mężczyzn, kobiet i dzieci.

      Tolerancja mieszkańców slumsów, którzy przyjmowali ludzi z każdej kasty, rasy i w każdej sytuacji, rzadko rozciągała się na trędowatych. Miejscowe rady i uliczne komitety nie mogły długo ścierpieć ich obecności. Trędowaci – budzący strach i odrazę – tworzyli ruchome slumsy, które w ciągu godziny potrafiły się utworzyć na dowolnym terenie i równie szybko z niego zniknąć. Czasami osiedlali się na parę tygodni koło wysypiska śmieci, gdzie walczyli z grasującymi tam szmaciarzami, którzy nie dawali się przepędzić. Innym razem rozbijali namioty na bagnistych pustkowiach lub rumowisku. Tamtego dnia, gdy po raz pierwszy odwiedziłem ich z Abdullahem, przekonałem się, że ustawili swoje obdarte szałasy na zardzewiałych kamieniach nasypu kolejowego w pobliżu przedmieści Khar.

      Musieliśmy zostawić motocykl i wejść na teren kolejowy, tak jak trędowaci, przez dziury w ogrodzeniu. Przerdzewiałe pustkowie stanowiło rampę dla większości pociągów miejskich i wielu towarowych wywożących z miasta wyprodukowane w fabrykach i manufakturach przedmioty. Poza tą podstacją znajdowały się biura, magazyny i parowozownie. Dalej ciągnął się rozległy teren bocznicowy, pełen dziesiątków torów. Wszystko otaczało wysokie ogrodzenie z siatki.

      Poza ogrodzeniem rozciągały się zamożne i przytulne przedmieścia Khar: ruch na ulicach i ogrody, balkony i bazary. Wewnątrz ogrodzenia panowały surowa funkcjonalność i system. Nie było tu roślin, zwierząt ani ludzi. Nawet pociągi, przetaczające się bez obsługi i pasażerów, wyglądały jak widma. Tak prezentowały się slumsy trędowatych.

      Ich mieszkańcy zagarnęli dla siebie romb pustej przestrzeni między torami i zapełnili ją szałasami. Żaden z nich nie sięgał mi wyżej niż do piersi. Z daleka wyglądały jak wojskowy biwak, spowity dymem z ognisk. Jednak kiedy się zbliżyliśmy, okazało