Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego rzeczy możliwe nie istnieją.

      – Ujmę to inaczej. Czynników stworzenia, energii, która ożywia materię i życie, którego pozór widzimy wokół siebie, nie można zmierzyć, zważyć ani umieścić w znanym nam czasie. W jednej ze swoich postaci ta energia to fotony. Najmniejszy przedmiot jest dla nich wszechświatem pustej przestrzeni, a cały wszechświat jest jedynie pyłkiem kurzu. To, co nazywamy światem, jest tylko ideą – i to niezbyt dobrą. Z punktu widzenia światła, fotonu, który je ożywia, znany nam wszechświat nie jest realny. Oraz wszystko inne. Czy teraz pan rozumie?

      – Nie całkiem. Wydaje mi się, że skoro wszystko, co rzekomo znamy, jest fałszem lub iluzją, to nikt z nas nie może wiedzieć, co zrobić, jak żyć i jak pozostać przy zdrowych zmysłach.

      – Kłamiemy – powiedział z przebłyskiem prawdziwej wesołości w bursztynowych oczach pełnych złotego blasku. – Człowiek normalny po prostu lepiej kłamie od wariata. Pan i Abdullah jesteście braćmi. Ja to wiem. Oczy pana okłamują, a ja panu mówię, że to fałsz. A pan wierzy w kłamstwo, bo tak jest łatwiej.

      – I tak pozostajemy przy zdrowych zmysłach?

      – Tak. Proszę sobie pozwolić powiedzieć: jest pan dla mnie jak syn. Nie miałem żony i nie mam syna, ale była taka chwila, tak, kiedy mogłem się ożenić i mieć syna. I minęła… ile ma pan lat?

      – Trzydzieści.

      – Właśnie! Wiedziałem. Ta chwila, gdy mogłem zostać ojcem, minęła dokładnie trzydzieści lat temu. Lecz gdybym panu powiedział, że widzę wyraźnie, iż jest pan moim synem, a ja pańskim ojcem, pan pomyślałby, że to niemożliwe. Zacząłby pan protestować. Nie dostrzegłby pan tej prawdy, którą widzę ja i którą zobaczyłem już w pierwszej chwili naszego spotkania przed paroma godzinami. Wybierze pan wygodne kłamstwo i uwierzy w nie – w kłamstwo, że się nie znamy i nic nas nie łączy. Lecz przeznaczenie… słyszał pan o przeznaczeniu? W języku urdu nazywamy je kismet… przeznaczenie włada nami bez reszty, z wyjątkiem dwóch spraw. Przeznaczenie nie ma wpływu na naszą wolę i nie potrafi kłamać. Kłamią ludzie, a siebie okłamują częściej niż innych, a innych okłamują częściej, niż mówią im prawdę. Ale przeznaczenie nie kłamie. Rozumie pan?

      Rozumiałem. Moje serce rozumiało te słowa, choć buntowniczy umysł je odrzucał razem z człowiekiem, który je wypowiedział. Jakoś zdołał odnaleźć we mnie ten smutek. Ta wyrwa w życiu, którą powinien zapełnić ojciec, była oceanem tęsknoty. W najbardziej samotnych godzinach tych tułaczych lat wędrowałem tak głodny ojcowskiej miłości, jak cała cela skazańców w ostatnią godzinę starego roku.

      – Nie – skłamałem. – Przepraszam, ale się nie zgadzam. Nie sądzę, że można coś urzeczywistnić samą wiarą.

      – Tego nie powiedziałem – odparł cierpliwie. – Twierdzę, że rzeczywistość, taka, jaką znamy, jaką zna ogół, to nic więcej niż iluzja. Za tym, co widzimy oczami, istnieje inna rzeczywistość. Trzeba ją rozpoznać sercem. Nie ma innego sposobu.

      – To dość… skomplikowany pogląd. Nawet chaotyczny. Pan tak nie uważa?

      Znowu się uśmiechnął.

      – Początkowo właściwy ogląd rzeczy wydaje się dziwny. Jednak istnieje parę rzeczy, które możemy poznać, których możemy być pewni, i jest to względnie łatwe. Proszę pozwolić, że zademonstruję. Aby poznać prawdę, należy tylko zamknąć oczy.

      – Więc to aż tak proste? – Roześmiałem się.

      – Tak. Trzeba tylko zamknąć oczy. Na przykład możemy poznać Boga i możemy poznać smutek. Możemy poznać sny i możemy poznać miłość. Lecz nic z tego nie jest realne, w naszym zwykłym pojmowaniu rzeczy istniejących na świecie i sprawiających pozory rzeczywistości. Nie można ich zważyć ani zmierzyć, ani rozbić na atomy. Dlatego właśnie są możliwe.

      Moja łódeczka myśli zaczęła nabierać wody. Postanowiłem się ratować, i to szybko.

      – Nigdy nie słyszałem o tym klubie. Czy jest wiele takich?

      – Być może pięć – odpowiedział, godząc się wyrozumiale na zmianę tematu. – Sądzi pan, że to dużo?

      – Przypuszczam, że w sam raz. Nie ma tu kobiet. Nie wolno im przychodzić?

      – Nie jest to zakazane. – Zmarszczył brwi, szukając właściwych słów. – Kobiety są tu wpuszczane, lecz same nie chcą przychodzić. Istnieją inne miejsca, w których spotykają się kobiety, by zajmować się swoimi sprawami, słuchać muzyki i śpiewaczek, i żaden mężczyzna także nie chciałby się im tam narzucać.

      Zbliżył się do nas bardzo stary człowiek, który usiadł u stóp Kadirbaja. Był ubrany w prostą bawełnianą koszulę i cienkie obszerne spodnie, nazywane kurta – piżama. Twarz miał pobrużdżoną, a bielutkie włosy przycięte w punkowy grzebień. Był chudy, zgarbiony i najwyraźniej biedny. Złożył Kadirowi krótki, lecz pełen uszanowania ukłon, po czym zaczął ugniatać sękatymi dłońmi tytoń i haszysz. Po paru minutach podał mu wielką chillum i czekał w pogotowiu z zapałkami.

      – To Umar – wyjaśnił Kadirbaj, zawieszając fajkę tuż przy wargach. – Przygotowuje najlepszą chillum w całym Bombaju.

      Umar zapalił chillum i uśmiechnął się bezzębnymi dziąsłami, rozkoszując się pochwałą. Podał fajkę mnie, przyjrzał się krytycznie mojej technice i mocy płuc, po czym mruknął z aprobatą. Kiedy fajka dwukrotnie trafiła do Kadira i mnie, Omar przejął ją i wykończył gigantycznymi pyknięciami, od których jego wątła pierś omal nie eksplodowała. Skończywszy, wystukał z fajki niewielką ilość białego popiołu. Przedmuchał fajkę i dumnie przyjął dziękczynny ukłon Kadirbaja. Pomimo sędziwego wieku wstał lekko, nie podpierając się rękami. Pokuśtykał w swoją stronę, a tymczasem na scenę wrócili śpiewacy.

      Abdullah wrócił do nas z salaterką z rżniętego szkła, pełną kawałków mango, papai i arbuza. Owocowe aromaty otoczyły nas chmurą, a ich smak rozpłynął się nam w ustach. Śpiewacy rozpoczęli następny występ – była to jedna pieśń, która ciągnęła się niemal przez pół godziny. Miała bujną, złożoną harmonię, a składała się z prostej melodii i improwizowanych kadencji. Muzycy akompaniujący pieśniarzom na tablach i fisharmonii byli ożywieni, lecz sami śpiewacy trwali bez ruchu, bez wyrazu, z zamkniętymi oczami i bezwładnymi rękami.

      Tak jak poprzednio, po odejściu śpiewaków wybuchły hałaśliwe rozmowy. Abdullah pochylił się, żeby do mnie przemówić.

      – Kiedy tu jechaliśmy, zastanawiałem się nad tym, że jesteśmy braćmi. Zastanawiałem się nad słowami Kadirbaja.

      – To śmieszne, ja też.

      – Moi dwaj bracia… w Iranie było nas w domu trzech, a teraz moi dwaj bracia nie żyją. Zginęli w wojnie z Irakiem. Mam w kraju siostrę, ale żadnego brata. Zostałem tylko ja. Jeden brat to smutne, prawda?

      Nie mogłem mu odpowiedzieć wprost. Sam straciłem brata. Straciłem całą rodzinę i byłem pewien, że nigdy więcej jej nie zobaczę.

      – Myślałem, że Kadirbaj mógł powiedzieć prawdę. Być może naprawdę wyglądamy jak bracia.

      – Może i tak.

      Uśmiechnął się.

      – Postanowiłem pana polubić.

      Powiedział to z taką powagą – pomimo uśmiechu – że musiałem się roześmiać.

      – W takim razie lepiej nie mów już do mnie „pan”. I tak dostawałem od tego gęsiej skórki.

      – Jakiej