Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

z instytutu?

      – Instytutu?

      – No, z Instytutu Niewidomych. Na przykład.

      – Nie, Lin-bracie. Niegdyś widzieli, tak jak my. Lecz w małej wiosce pod Nagpurem nastąpiło oślepienie i ci mężczyźni stali się ślepcami.

      Od hałasu kręciło mi się w głowie, a niedawno przyjemny zapach owoców i charrasu zaczął się stawać lepki i dławiący.

      – Jak to „nastąpiło oślepienie”?

      – Byli tam buntownicy i bandyci, ukryci w górach, w okolicach owej wioski – wyjaśnił w ten swój powolny, pełen namysłu sposób. – Mieszkańcy wioski musieli dawać im jedzenie i udzielać pomocy. Nie mieli wyboru. Lecz gdy do wioski przybyli policjanci i żołnierze, bandyci oślepili dwadzieścia osób, dla przykładu, by ostrzec mieszkańców innych wiosek. Tak czasami bywa. Śpiewacy nie pochodzili z tej wioski. Przyjechali tam, by zaśpiewać na festiwalu. Po prostu pech. Zostali oślepieni wraz z resztą. Wszystkich mężczyzn i kobiety związano i wykłuto im oczy ostrymi kawałkami bambusa. Teraz śpiewają tutaj, wszędzie, i są bardzo sławni. A także bogaci…

      Mówił dalej. Słuchałem, lecz nie mogłem odpowiedzieć ani zareagować. Obok mnie siedział Kadirbaj, rozmawiał z młodym Afgańczykiem w turbanie. Młodzieniec pochylił się i pocałował rękę Kadira, a wówczas spomiędzy fałdów jego szaty wyłoniła się kolba pistoletu. Umar wrócił i zaczął przygotowywać nową chillum. Uśmiechnął się do mnie, ukazując poplamione dziąsła, i pokiwał głową.

      – Tak, tak – wyseplenił, wpatrując się w moje oczy. – Tak, tak, tak.

      Śpiewacy znowu powrócili, dym spiralami sunął z wolna ku obracającym się wentylatorom i tak ta zielona, pełna jedwabiu salka ze swą muzyką i spiskami stała się dla mnie początkiem. Wiem, że każdy miewa w życiu wiele początków i punktów zwrotnych, to kwestia szczęścia, woli i przeznaczenia. Dzień nadania imienia, dzień powodziowych patyków w wiosce Prabakera, kiedy kobiety dały mi imię Shantaram, były takimi początkami. Teraz to już wiem. I wiem, że wszystko, co zrobiłem i przeżyłem w Indiach aż do koncertu ślepych pieśniarzy, a być może nawet całe życie, było przygotowaniem do tego początku z Abd al-Kadirem Chanem. Abdullah został moim bratem, Kadirbaj – ojcem. Zanim to sobie w pełni uświadomiłem i zrozumiałem tego przyczyny, moje nowe życie w roli brata i syna zawiodło mnie na wojnę i doprowadziło do morderstwa, i wszystko zmieniło się na zawsze.

      Kiedy śpiewacy umilkli, Kadir pochylił się ku mnie. Poruszał ustami i wiedziałem, że do mnie mówi, ale przez chwilę go nie słyszałem.

      – Przepraszam, nie dosłyszałem.

      – Powiedziałem, że częściej znajdujemy prawdę w muzyce – powtórzył – niż w filozoficznych dziełach.

      – Czym jest prawda? – spytałem. Tak naprawdę nie chciałem wiedzieć. Mówiłem, żeby mówić. Mądrzyłem się.

      – Prawda jest taka, że nie ma ludzi dobrych i złych – odparł. – Tylko czyny mają w sobie dobro lub zło. Istnieją dobre i złe czyny. Ludzie to tylko ludzie – to, co robią lub czego nie chcą robić, wiąże ich z dobrem i złem. Prawdą jest, że chwila prawdziwej miłości w czyimkolwiek sercu – człowieka najszlachetniejszego lub najbardziej nikczemnego – jest całym celem, sensem i znaczeniem życia w lotosowych płatkach jego namiętności. Prawdą jest, że wszyscy, każdy z nas, każdy atom, każda galaktyka i każda cząsteczka materii wszechświata, zmierzają ku Bogu.

      Te jego słowa są przy mnie wiecznie. Słyszę je. Ślepi Śpiewacy są wieczni. Widzę ich. Ta noc i ci ludzie, którzy byli początkiem, ojciec i brat, są wieczni. Pamiętam ich. To łatwe. Wystarczy tylko zamknąć oczy.

      10

      Abdullah potraktował nasze braterstwo poważnie. Tydzień po nocy Ślepych Śpiewaków zjawił się w mojej chacie w slumsach Cuffe Parade z sakwą pełną lekarstw, maści i bandaży. Przyniósł także małą metalową kasetkę z paroma narzędziami chirurgicznymi. Razem zakrzątnęliśmy się wokół torby. Wypytał mnie o lekarstwa, chciał wiedzieć, jak są skuteczne i w jakich ilościach będą mi potrzebne w przyszłości. Kiedy poczuł się zadowolony, otrzepał z kurzu drewniany stołek i usiadł. Przez parę minut milczał, przyglądając się, jak układam przyniesione przez niego zapasy na bambusowych półkach. Tłoczne slumsy gwarzyły, krzyczały, śpiewały i śmiały się wokół nas.

      – No, Lin, gdzie oni są? – spytał w końcu.

      – Kto?

      – Pacjenci. Gdzie są? Chcę zobaczyć, jak mój brat ich leczy. Nie ma leczenia bez chorych ludzi, prawda?

      – Eee… w tej chwili nie mam żadnych pacjentów.

      – O… – westchnął. Zmarszczył brwi, zabębnił palcami o kolana. – Myślisz, że mogę ci jakiegoś sprowadzić?

      Już zaczął się podnosić. Wyobraziłem sobie, jak przemocą wlecze chorych i rannych do mojej chaty.

      – Nie, nie, spokojnie. Nie co dzień do mnie przychodzą. Ale jeśli przyjdą, jeśli tu jestem, to na ogół zaczynają się schodzić koło drugiej po południu. Tak wcześnie ich nie widuję. Prawie wszyscy pracują do południa. Ja też. Też muszę zarabiać, wiesz?

      – Ale nie dziś?

      – Nie, dziś nie. W zeszłym tygodniu zarobiłem trochę pieniędzy. Wystarczy na jakiś czas.

      – Jak je zarobiłeś? – Wpatrywał się we mnie prostodusznie, nieświadomy, że to pytanie mogłoby mnie zawstydzić lub wydać mi się niegrzeczne.

      – Nieuprzejmie jest pytać cudzoziemców, jak zarabiają – poinformowałem go ze śmiechem.

      – A, rozumiem. – Uśmiechnął się. – Zarobiłeś je w nielegalny sposób.

      – No, nie całkiem o to mi chodziło. Ale tak, skoro o tym mowa. Pewna Francuzka chciała kupić pół kilo charrasu. Zorganizowałem dostawę. I pomogłem pewnemu Niemcowi sprzedać aparat Canona za przyzwoitą cenę. W obu wypadkach byłem pośrednikiem.

      – Ile na tym zarabiasz? – spytał, patrząc mi prosto w oczy. A oczy miał koloru bardzo jasnego brązu, prawie złote. Taki kolor mają piaszczyste diuny pustyni Thar ostatniego dnia przed deszczem.

      – Dostałem około tysiąca rupii.

      – Za głowę, po tysiąc?

      – Nie, na obu transakcjach zarobiłem tysiąc.

      – To bardzo małe pieniądze, Lin-bracie – powiedział, marszcząc nos i pogardliwie wydymając wargi. – Bardzo maleńkie, malusieńkie pieniążki.

      – No, dla ciebie może malusieńkie – wymamrotałem markotnie – ale mnie wystarcza na parę tygodni.

      – I teraz jesteś wolny, tak?

      – Wolny?

      – Nie masz pacjentów?

      – Nie.

      – I nie masz gdzie pośredniczyć za małe pieniążki?

      – Nie.

      – Dobrze. Więc wyjdziemy razem.

      – Ach, tak? A dokąd?

      – Chodź. Powiem ci, kiedy będziemy na miejscu.

      Wyszliśmy z chaty, gdzie powitał nas Johnny Cygaro, który najwyraźniej podsłuchiwał. Uśmiechnął się do mnie, łypnął ponuro na Abdullaha i znowu się do mnie uśmiechnął, ale w jego uśmiechu został jeszcze ponury cień.

      – Cześć, Johnny. Wychodzę na chwilę. Dopilnuj, żeby dzieci