Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

na zajęciach technicznych. Kazałem mu się nie ruszać i dłutem rozdarłem mu kieszeń kombinezonu. Kapciuch upadł mi prosto w ręce, a mój przyjaciel wyczołgał się na dach.

      Podążyłem za nim. Wiliśmy się w rynnie jak dżdżownice, zmierzając ku zwieńczonym blankami frontowemu murowi więzienia. Przyklękliśmy, by spojrzeć na drugą stronę. Wtedy, na parę sekund, staliśmy się widoczni, ale strażnicy z wieżyczek nie patrzyli w naszą stronę. Strażnicy nie zwracali uwagi na tę część więzienia, ponieważ nie wierzyli, żeby jakiś wariat mógł się odważyć na ucieczkę w biały dzień przez mury od frontu.

      Spojrzeliśmy na ulicę w dole – przed więzieniem stała kolejka pojazdów. To dostawcy czekali na otwarcie głównej bramy. Kolejka poruszała się powoli, ponieważ każdy pojazd dokładnie rewidowano i sprawdzano od spodu lustrami. Razem z przyjacielem przyczailiśmy się w rynnie i zaczęliśmy rozważać możliwości.

      – Straszny bajzel tam na dole.

      – Schodźmy już teraz – powiedział.

      – Musimy zaczekać – sprzeciwiłem się.

      – Pieprzyć, rzucaj kabel i schodzimy.

      – Nie – szepnąłem. – Za dużo ludzi.

      – I co z tego?

      – Jeden na pewno zabawi się w bohatera.

      – Pieprzyć go. Niech się bawi. Stratujemy go.

      – Za dużo ich.

      – Pieprzyć wszystkich. Przebijemy się przez nich. Nawet się nie zorientują, co ich uderzyło. Stary, albo my, albo oni.

      – Nie – oznajmiłem ostatecznie. – Musimy zaczekać. Przejdziemy, kiedy nikogo nie będzie na dole. Musimy zaczekać.

      I czekaliśmy, przez dwudziestominutową wieczność, a ja co chwila podpełzałem, by wyjrzeć na zewnątrz, raz za razem ryzykując, że ktoś mnie spostrzeże. Wreszcie wyjrzałem na ulicę i okazało się, że jest kompletnie pusta. Dałem przyjacielowi znak. Przelazł przez mur i zniknął mi z oczu. Podpełzłem, żeby spojrzeć, spodziewając się, że zobaczę, jak zjeżdża po kablu, ale on był już na ulicy. Na moich oczach zniknął w wąskim zaułku po drugiej stronie jezdni. A ja nadal tkwiłem za murami, na dachu.

      Przelazłem przez metalowy występ i chwyciłem kabel. Z nogami opartymi o mur i przedłużaczem w obu dłoniach, odwrócony plecami do ulicy, spojrzałem na wieżyczkę strażniczą z lewej strony. Strażnik rozmawiał przez telefon, gestykulując wolną ręką. Przez ramię miał przerzucony automat. Spojrzałem na drugą wieżyczkę. Tamten strażnik, także uzbrojony w automat, wołał do innego strażnika przy bramie, uśmiechnięty i spokojny. Byłem niewidzialny. Stałem na frontowym murze najlepiej strzeżonego więzienia o zaostrzonym rygorze w stanie i byłem niewidzialny.

      Odepchnąłem się nogami i zacząłem się zsuwać, ale dłonie mi się pośliznęły – strach, pot – i kabel mi się wymknął. Spadałem. Ten mur był bardzo wysoki. Wiedziałem, że upadek będzie śmiertelny. W konwulsyjnym przerażeniu i desperacji wyciągnąłem ręce w stronę kabla i złapałem go. Ręce posłużyły mi za hamulce – spowolniły upadek. Czułem, jak z dłoni i palców zdzieram skórę. Czułem palenie i ból. I już wolniej, choć tak gwałtownie, że zabolało, grzmotnąłem o ziemię, wstałem i pokuśtykałem przez ulicę. Byłem wolny.

      Obejrzałem się raz. Kabel nadal dyndał na murze. Strażnicy w wieżyczkach wciąż gadali. Samochód przejechał przez ulicę, kierowca wystukiwał na kierownicy rytm piosenki. Odwróciłem się. Ruszyłem zaułkiem ku życiu zwierzyny łownej, które kosztowało mnie wszystko, co kochałem.

      Podczas napadów z bronią w ręku wzbudzałem w ludziach strach. Od tego czasu – od czasu tych przestępstw – przez cały czas pobytu w więzieniu i życia uciekiniera, los budził strach we mnie. Noce były nim przesycone, czasami czułem się tak, jakby strach ścinał mi krew w żyłach i dławił oddech. Ten strach, który wzbudziłem w innych, spotężniał dziesięciokrotnie, pięćdziesięciokrotnie, tysiąckrotnie, wypełnił przerażeniem każdą najbardziej samotną godzinę wszystkich nocy.

      Za dnia – podczas tych pierwszych miesięcy w Bombaju – kiedy cały świat pracował i trudził się wokół mnie, przedzierałem się przez gąszcz obowiązków, potrzeb i małych przyjemności. Ale w nocy, kiedy śpiące slumsy zaczynały śnić, po mojej skórze zaczynał pełzać strach. Moje serce wycofywało się do czarnej jaskini wspomnień. I kiedy miasto spało, ja na ogół spacerowałem. Chodziłem i pilnowałem się, żeby nie spoglądać przez ramię na wieżyczki strażnicze i dyndający kabel na wysokim nieistniejącym murze.

      Przynajmniej w nocy było cicho. W tamtych czasach codziennie o północy zaczynała się godzina policyjna. Na pół godziny przed dwunastą policyjne jeepy zbierały się na głównych ulicach centrum i policja wymuszała zamykanie restauracji, barów, sklepów i nawet małych ulicznych straganików z papierosami i paanem. Z chodników spędzano żebraków, narkomanów i dziwki, które jeszcze nie wróciły do domu. Na wystawy sklepowe spuszczano metalowe żaluzje. Stoły rynków i bazarów nakrywano białymi perkalowymi płachtami. Nadchodziły cisza i pustka. Po wirze i tłumie, w ścisku i bieganinie towarzyszących bombajskim dniom, ta pustynna cisza była niewyobrażalna. Ale zapadała co noc: bezgłośna, piękna i straszna. Bombaj zmieniał się w nawiedzony dom.

      Przez dwie, trzy godziny po północy, podczas tak zwanego obchodu, oddziały policjantów w cywilu patrolowały puste ulice, szukając przestępców, narkomanów, podejrzanych i bezdomnych, bezrobotnych mężczyzn. Oczywiście ponad połowa mieszkańców miasta nie miała domu, a wielu mieszkało, jadło i spało na ulicy. Ludzie spali, wyciągnięci na ścieżkach, z cienkimi kocami i bawełnianymi płachtami do ochrony przed nocną wilgocią. Samotni, rodziny i całe społeczności, które uciekły przed powodzią, suszą albo głodem, spali na kamiennych ścieżkach i w bramach, tuląc się do siebie w wymuszonej bliskości.

      Formalnie rzecz biorąc, spanie na bombajskich ulicach było wbrew prawu. Policjanci wymagali szanowania tego przepisu, ale podchodzili do tego tak, jak do zakazu uprawiania prostytucji na ulicy Dziesięciu Tysięcy Dziwek. Trzeba było pozwolić na niejakie wyjątki i prawdę mówiąc, lista tych, których nie można było aresztować za bezdomność, była dość długa. Na przykład zakaz nie dotyczył sadhu i innych świątobliwych osób. Ludzie starsi, kalecy, chorzy albo ranni nie znajdowali większego współczucia i czasami musieli się przenosić na inną ulicę, ale nie trafiali do aresztu. Szaleńcy, ekscentrycy i wędrowni artyści – muzycy, akrobaci, żonglerzy, aktorzy i zaklinacze węży – czasami obrywali, ale zawsze wychodzili bezpiecznie z obchodu. Rodziny, zwłaszcza te z małymi dziećmi, na ogół otrzymywały najwyżej surowe ostrzeżenie, by nie pozostawać w danej okolicy więcej niż parę nocy. Oszczędzano każdego mężczyznę, który pokazywał wizytówkę lub adres swojego pracodawcy, tym samym dowodząc, że ma pracę, choćby najpodlejszą. Samotni mężczyźni – czyści, ułożeni i potrafiący popisać się pewnym wykształceniem – na ogół potrafili się wybronić od aresztowania, nawet jeśli nie byli nigdzie zatrudnieni. I oczywiście każdy, kto zapłacił bakszysz, był bezpieczny jak u Pana Boga za piecem.

      To oznaczało, że podczas tych północnych obchodów grupę najwyższego ryzyka stanowili nędzarze, bezdomni, bezrobotni, niewykształceni, samotni młodzi mężczyźni. Co nocy do aresztu przywożono z całego miasta dziesiątki młodzieńców bez pieniędzy na wykupienie się z policyjnej sieci i bez wykształcenia. Niektórych aresztowano, bo pasowali do opisów poszukiwanych przestępców. Inni mieli przy sobie narkotyki lub kradzione przedmioty. Jeszcze inni byli dobrze znani policji i do aresztu trafiali rutynowo, na wszelki wypadek. Ale wielu zgarniano po prostu za to, że byli brudni, biedni i nie protestowali.

      Miasto nie miało środków na zakup tysięcy