Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

znane jako lathi. Nie dano im żadnych pałek, gazu ani broni. Ani krótkofalówek, więc w razie kłopotów nie mogli wezwać posiłków. Nie mieli zapasowych pojazdów na patrole, przez co oddziały przechodziły wiele kilometrów piechotą. I choć lathi często szły w ruch, rzadko dochodziło do okrutnego czy choćby poważnego bicia – o wiele rzadziej niż w nowoczesnych zachodnich miastach, w których dorastałem.

      Mimo to dla tych młodych, bezdomnych mężczyzn obchód oznaczał liczne dni, tygodnie czy nawet miesiące w więzieniu równie podłym jak każde w Azji, a pochody powiązanych aresztantów, człapiących po północy przez miasto, były bardziej melancholijne i zrozpaczone niż większość konduktów pogrzebowych.

      Na nocne wędrówki po mieście po zakończeniu obchodu zawsze wyruszałem sam. Moi bogaci przyjaciele bali się biednych. Moi biedni przyjaciele bali się policjantów. Cudzoziemcy na ogół bali się wszystkich i siedzieli w hotelach. Ulice były tylko moje, kiedy je przemierzałem.

      Podczas jednej z takich wędrówek, mniej więcej trzy miesiące po pożarze, znalazłem się na falochronie na Marina Drive. Szeroka ścieżka przy falochronie była pusta i czysta. Sześciopasmówka oddzielała ją od sięgającego horyzontu półksiężyca bogactwa: pięknych domów, kosztownych apartamentów, siedzib konsulatów, pierwszorzędnych restauracji i hoteli z widokiem na czarne, wzburzone morze.

      Na ulicy było tej nocy niewiele samochodów, przejeżdżał jeden co piętnaście czy dwadzieścia minut. Sunęły powoli. W pokojach po drugiej stronie ulicy za moimi plecami paliło się niewiele świateł. Powiewy chłodnego wiatru niosły ze sobą czysty zapach soli. Było cicho. Morze hałasowało bardziej niż miasto.

      Niektórych moich przyjaciół ze slumsów niepokoiły te moje nocne przechadzki. Nie spaceruj nocą, mówili. Noc w Bombaju jest niebezpieczna. Ale ja nie bałem się miasta. Na tych ulicach czułem się jak u siebie. Choć życie miałem dziwne i niespokojne, te ulice gościły miliony takich jak ja… jakbym znalazł się w odpowiednim dla siebie miejscu, jedynym miejscu na ziemi.

      A moja praca sprawiała, że to poczucie bycia we właściwym miejscu stawało się jeszcze silniejsze. Bez reszty poświęciłem się odgrywaniu roli doktora ze slumsów. Znalazłem podręczniki diagnostyki medycznej i uczyłem się z nich wieczorami w mojej chacie. Zebrałem maści, leki, bandaże, które kupiłem od miejscowego aptekarza za pieniądze zarobione na czarnorynkowych transakcjach z turystami. I nadal tam mieszkałem, w tej nędzy, choć oszczędziłem sumę wystarczającą, by się wyprowadzić. Zostałem w tej małej ciasnej chatce, choć mogłem mieszkać w wygodnym mieszkaniu. Pozwoliłem, by moje życie porwał wrzący, kipiący strumień tych dwudziestu pięciu tysięcy ludzkich istnień. Przywiązałem się do Prabakera, Johnny’ego Cygaro i Kasima Alego Husajna. I choć starałem się nie myśleć o Karli, moja miłość darła niebo pazurami. Całowałem pustkę. Kiedy byłem sam, wypowiadałem jej imię.

      Na falochronie chłodna bryza obmyła mi twarz i pierś jak woda chlustająca z glinianej misy. Nie słyszałem żadnego dźwięku z wyjątkiem mojego oddechu i chlupotu wody na skałach, trzy metry poniżej falochronu. Fale piętrzyły się i pieniły, sięgały ku mnie. Daj spokój. Daj spokój. Daj sobie spokój ze wszystkim. Skocz i umrzyj. To takie proste. Nie był to najgłośniejszy głos w mojej głowie, ale dochodził z najgłębszych głębi – ze wstydu, który zdusił mój szacunek do siebie. Każdy zhańbiony zna ten głos – zawiodłeś wszystkich. Nie zasługujesz na dalsze życie. Świat będzie bez ciebie lepszy… I choć usiłowałem znaleźć dla siebie miejsce, uleczyć się pracą w klinice, ocalić się głupim pomysłem, jakim było zakochanie się w Karli, prawda wyglądała tak, że w moim zhańbieniu pozostałem samotny i zagubiony.

      Morze kipiało i wrzało między kamieniami. Jeden skok i będzie po wszystkim. Czułem już ten lot, uderzenie ciała o głazy, zimną, oślizłą śmierć w wodzie. To takie proste.

      Ktoś dotknął mojego ramienia. Dotknął lekko i łagodnie, ale na tyle mocno, żeby mnie przytrzymać. Odwróciłem się szybko, zaskoczony. Za moimi plecami stał wysoki, młody mężczyzna. Nadal trzymał rękę na moim barku, jakby mnie przytrzymywał, jakby odczytał moje niedawne myśli.

      – Nazywasz się pan Lin, jak sądzę – odezwał się cicho. – Nie wiem, czy mnie pamiętasz, jestem Abdullah. Spotkaliśmy się u Stojących Baba.

      – Tak, tak – wyjąkałem. – Pomogłeś nam… mnie. Pamiętam cię dobrze. Odszedłeś… zniknąłeś… zanim zdołałem ci podziękować jak należy.

      Uśmiechnął się i cofnął rękę, by przeczesać gęste, czarne włosy.

      – Nie ma potrzeby dziękować. Ty byś zrobił to samo dla mnie w swoim kraju, prawda? Chodź, ktoś pragnie się z tobą spotkać.

      Wskazał samochód, stojący dziesięć metrów dalej przy krawężniku. Pojazd zbliżył się do mnie, a jego silnik nadal pracował, ale jakoś go nie słyszałem. To był ambassador, indyjska skromna wersja luksusowego samochodu. W środku zauważyłem dwie postaci – kierowcę i pasażera z tyłu.

      Abdullah otworzył tylne drzwi, a ja pochyliłem się i zajrzałem. W środku siedział mężczyzna pod siedemdziesiątkę. Światło latarni częściowo oświetlało jego twarz. Była to szczupła, inteligentna twarz o mocnych rysach, długim, cienkim nosie i wysokich kościach policzkowych. Te oczy natychmiast przykuły moją uwagę – lśniły bursztynem, rozbawieniem, współczuciem i czymś jeszcze – być może bezwzględnością lub miłością. Włosy i brodę miał krótko przycięte, szpakowate.

      – Pan Lin? – spytał. Głos miał głęboki, dźwięczny i nad wyraz władczy. – Miło mi pana poznać. Tak, bardzo miło. Słyszałem o panu coś dobrego. Dobre wieści zawsze sprawiają taką przyjemność… a jeszcze większą kiedy dotyczą cudzoziemców z naszego Bombaju. Być może pan także o mnie słyszał. Nazywam się Abd al-Kadir Chan.

      Oczywiście, że o nim słyszałem. Cały Bombaj o nim słyszał. Jego nazwisko co tydzień pojawiało się w gazetach. Mówiono o nim na bazarach, w nocnych klubach i slumsach. W bogaczach budził podziw i strach. Biedacy szanowali go i uważali za postać mityczną. W całym mieście było głośno o jego dysputach teologicznych i etycznych, prowadzonych na dziedzińcu meczetu Nabila w Dongri; przyciągały licznych uczonych i uczniów najróżniejszych wyznań. Nie mniejszy rozgłos budziła jego przyjaźń z artystami, biznesmenami i politykami. Był także jednym z szefów bombajskiej mafii. Należał do założycieli systemu rad, podzielił Bombaj na części zarządzane przez oddzielne rady mafijnych bossów. Podobno ten system się sprawdził i był popularny, ponieważ zaprowadził porządek i względny spokój w miejskim półświatku po dekadzie krwawych walk o władzę. Miałem przed sobą człowieka potężnego, niebezpiecznego i olśniewającego.

      – Tak, sir – odpowiedziałem, wstrząśnięty tym odruchowo użytym słowem „sir”. Nienawidziłem go. Na bloku karnym bito nas, kiedy zwracając się do strażników, zapominaliśmy o słowie „sir”. – Oczywiście, znam pańskie nazwisko. Ludzie nazywają pana Kadirbaj.

      Baj dodane na końcu wyrazu oznaczało „starszy brat”. Było to pełne szacunku zdrobnienie. Mój rozmówca uśmiechnął się i powoli skinął głową, kiedy je wypowiadałem: Kadirbaj.

      Kierowca przekrzywił lusterko i przyjrzał mi się wzrokiem bez wyrazu. Wokół lusterka zwisały girlandy świeżych kwiatów jaśminu, a po świeżej morskiej bryzie ich woń oszałamiała niemal do nieprzytomności. Pochylając się ku otwartym drzwiom samochodu, nagle stałem się dotkliwie świadomy swojego ciała i tej sytuacji: mojej kornej postawy, zmarszczek na czole, kiedy podniosłem twarz, żeby spojrzeć mu w oczy, krawędzi karoserii dachu pod moimi palcami i naklejki na desce rozdzielczej: DZIĘKI BOGU, ŻE PROWADZĘ TEN SAMOCHÓD. Na ulicy nie było nikogo poza nami. Nie mijały nas żadne samochody. Z wyjątkiem pomruku silnika