Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

biznes i czarnorynkowy biznes, i świńskie zdjęcia, i przemytniczy biznes i paszportowy biznes, i…

      – Dobrze, Prabaker, już chwytam.

      – Chcesz tam iść?

      – Nie. Może później. – Stanąłem, a Prabaker zatrzymał się razem ze mną. – Słuchaj, jak nazywają cię przyjaciele? No wiesz, jak się skraca twoje imię, żeby nie mówić Prabaker?

      – A tak, krótkie imię także mam. Krótkie imię jest Prabu.

      – Prabu… podoba mi się.

      – Znaczy „syn światła” albo podobnie. Dobre to imię, tak?

      – Dobre to imię, tak.

      – A twoje dobre imię, panie Lindsay, tak naprawdę nie jest dobre, jeśli się nie obrazisz, że ci to powiem w twarz. Nie lubię, bo długie to i skrzypiące imię dla nas z Indii do mówienia.

      – O, naprawdę?

      – Przepraszam, ale tak. Niedobre. Całkiem niedobre. Zupełnie niedobre. Ani ociupinkę nie…

      – No tak. – Uśmiechnąłem się. – Tylko że niewiele da się z tym zrobić.

      – Myślę, że krótkie imię, Lin, jest o wiele lepsze – podsunął. – Jeśli nie masz obiekcji, będę cię nazywał Lin.

      Było to równie dobre imię jak każde inne i ani mniej, ani bardziej fałszywe niż tuzin innych, które przybierałem podczas ucieczki. Prawdę mówiąc, przez ostatnie miesiące zacząłem odnosić się z dziwnym fatalizmem do nowych nazwisk, które byłem zmuszony przyjmować, i do nowych przezwisk, jakie mi nadawali inni. Lin. W życiu nie wymyśliłbym takiego zdrobnienia. Ale brzmiało dobrze, co znaczy, że usłyszałem w nim niesamowite echo czegoś przeznaczonego mi z góry, narzuconego, co natychmiast do mnie przylgnęło równie mocno jak utracone, sekretne imię, z którym się urodziłem i z którym skazano mnie na dwadzieścia lat.

      Spojrzałem w dół, na okrągłą twarz Prabakera i jego wielkie, ciemne, figlarne oczy, skinąłem głową z uśmiechem i zaakceptowałem to imię. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że ten mały bombajski przewodnik nadał mi imię, pod którym miały mnie znać tysiące ludzi od Kolaby po Kandahar, od Kinszasy po Berlin. Los potrzebuje pomocników, a kamienie w murach przeznaczenia są spajane przez właśnie takie małe i niezamierzone działania. Teraz oglądam się za siebie i wiem, że chwila nadania mi imienia, wówczas wydająca się tak mało ważna, pozornie niewymagająca nic więcej niż arbitralnego i przesądnego „tak” lub „nie”, była w rzeczywistości kluczowym momentem mojego życia. Rola, którą odegrałem pod tym imieniem, i postać, którą się stałem – Linbaba – były bardziej prawdziwe i bliższe mojej naturze niż cokolwiek dotąd.

      – No dobrze. Lin może być.

      – Bardzo dobrze! Jestem zbyt szczęśliwy, że lubisz to imię. I tak jak moje imię znaczy w języku hindi „syn światła”, twoje imię, Lin, także ma bardzo wspaniałe i szczęśliwe znaczenie.

      – Tak? A co znaczy w hindi lin?

      – Znaczy „penis”! – wyjaśnił z zachwytem, którego spodziewał się także po mnie.

      – A, świetnie. Po… prostu… świetnie.

      – Tak, bardzo wspaniale, bardzo szczęśliwie. Niedokładnie to znaczy, ale brzmi jak ling albo lingam, a to właśnie znaczy „penis”.

      – Zostawmy to – zaproponowałem, znowu ruszając. – Wyobrażasz sobie, że będę się nazywać panem Penisem? Kpisz? Już to widzę: „Cześć, miło was poznać, nazywam się Penis”. W życiu. Zapomnij. Zostaniemy przy Lindsayu.

      – Nie! Nie! Lin, naprawdę, mówię ci, to znakomite imię, bardzo potężne imię, bardzo szczęśliwe, za bardzo szczęśliwe imię! Ludzie pokochają to imię, jak to usłyszą. Chodź, pokażę ci. Chcę zostawić tu butelkę whisky od ciebie, zostawić u mojego przyjaciela, pana Sanjaya. Tutaj, o tutaj, w tym sklepie. Sam zobaczysz, jak polubi to twoje imię.

      Parę kroków przez ruchliwą ulicę i już byliśmy w sklepiku z ręcznie malowanym szyldem nad otwartymi drzwiami:

CHORE RADIOPrzedsiębiorstwo napraw elektrycznychSprzedaż i naprawa elektryczności, właściciel Sanjay Deshpande

      Sanjay Deshpande był tęgim mężczyzną pod pięćdziesiątkę, z aureolą szpakowatych włosów i z siwymi, krzaczastymi brwiami. Siedział za kontuarem z litego drewna, wśród zmasakrowanych odbiorników radiowych, wybebeszonych magnetofonów i pudeł z częściami. Prabaker powitał go, trajkocząc gwałtownie w hindi, i podał mu butelkę whisky. Pan Deshpande zacisnął na niej mięsistą dłoń, nawet nie patrząc, i zgarnął pod kontuar. Wyjął z kieszeni koszuli zwitek banknotów, oddzielił część i przesunął po blacie, przykrywając je dłonią. Prabaker wziął pieniądze i schował do kieszeni ruchem tak płynnym i zwinnym, jak ruch macki kałamarnicy. W końcu umilkł i skinął na mnie.

      – To jest mój bardzo dobry przyjaciel – poinformował pana Deshpande, klepiąc mnie po ramieniu. – Jest z Nowej Zelandii.

      Pan Deshpande stęknął.

      – Jest dziś przybywający do Bombaju. Mieszka w Indyjskim Domu Gościnnym.

      Pan Deshpande stęknął powtórnie. Przyjrzał mi się z nieco wrogą ciekawością.

      – Nazywa się Lin. Pan Linbaba – powiedział Prabaker.

      – Jak się nazywa?

      – Lin. – Prabaker wyszczerzył zęby. – Nazywa się Linbaba.

      Pan Deshpande uniósł brwi zaskoczony i uśmiechnął się.

      – Linbaba?

      – O tak! – rozentuzjazmował się Prabaker. – Lin. Lin. Bardzo doskonały gość jest również on.

      Pan Deshpande wyciągnął dłoń, a ja ją uścisnąłem. Powitaliśmy się, a potem Prabaker zaczął mnie ciągnąć za rękaw w stronę drzwi.

      – Linbaba! – zawołał pan Deshpande, kiedy już wychodziliśmy na ulicę. – Witaj w Bombaju. Masz walkmana albo kamerę, albo jakąś ryczącą maszynę na sprzedaż, przychodź do mnie, Sanjaya Deshpande, do Chorego Radia. Daję najlepsze ceny.

      Skinąłem głową i wyszliśmy. Prabaker pociągnął mnie jeszcze parę kroków i stanął.

      – Widzisz, panie Lin? Widzisz, jak lubi twoje imię?

      – Chyba tak – wymamrotałem zdziwiony jego entuzjazmem w takim samym stopniu, jak krótką rozmową z panem Deshpande. Kiedy poznałem go lepiej, kiedy zacząłem sobie cenić jego przyjaźń, odkryłem, że Prabaker wierzy z całego serca, iż jego uśmiech zmienia serca ludzi i cały świat. Oczywiście miał rację, ale minęło dużo czasu, zanim zrozumiałem tę prawdę i pogodziłem się z nią.

      – Co znaczy to baba na końcu imienia? Lin – to rozumiem. Ale skąd nagle Linbaba?

      – Baba to szanujące imię. – Prabaker uśmiechnął się. – Jeśli dodamy baba do twojego imienia albo do imienia kogoś wyjątkowego, to oznacza szacunek, jaki dajemy nauczycielowi albo świętemu, albo bardzo staremu, bardzo, bardzo, bardzo…

      – Już łapię. Już łapię, ale jakoś nie mogę się przekonać. Prabu, muszę ci to powiedzieć. Jeśli chodzi o tego penisa… no, nie wiem.

      – Ale przecież widziałeś, pan Sanjay Deshpande! Widziałeś, jak polubił twoje imię! Zobaczysz, że ludzie pokochają twoje imię. Zobaczysz teraz, zobacz. Zawołam je dla wszystkich! Linbaba! Linbaba! Linbaba!

      Krzyczał, zwracając się do przechodzących obok obcych.

      – Dobrze,