Legion Nieśmiertelnych. Tom 5. Świat Śmierci. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Legion Nieśmiertelnych. Tom 5. Świat Śmierci
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-66375-90-1



Скачать книгу

ją gniewnie i rzucił we mnie. Złapałem ją i ponownie założyłem.

      – Dobrze – stwierdził. – Niech ci będzie, chłopcze. Jako wyzwany wyznaczam teren i zasady. Wybieram błoto i noże, bez niczego innego.

      Zamrugałem. Nie taki miałem plan. Spodziewałem się zwykłej rywalizacji strzelniczej. Zwykle tak wyglądały manewry Varusa. Byliśmy przyzwyczajeni do czajenia się na siebie nawzajem w zaroślach, przejmowania flagi albo strzelaniny do ostatniego żołnierza. Zazwyczaj używano zautomatyzowanego sprzętu, który unieruchamiał „martwych” legionistów. Ale tym razem walka miała być prawdziwa.

      – Noże? – spytałem. Zacząłem trochę powątpiewać, czy moje wyzwanie było dobrym pomysłem, ale było już za późno, by się wycofać.

      – Tchórzysz? – spytał gniewnie Harris.

      – Nie. Przyjmuję warunki. Kiedy zaczynamy?

      – Może kurwa teraz, wieśniaku? – I to by było na tyle. Koniec negocjacji.

      Oba oddziały zaczęły pokrzykiwać i zdzierać z siebie ubrania. Ruszyliśmy w dwóch luźnych rzędach do dołu z błotem, położonego w najbardziej bagnistym zakątku pokładu zielonego.

      Dół z błotem miał jakieś czterdzieści metrów średnicy i metr głębokości na środku. W najgłębszej części każdy krok oznaczał ryzyko utraty butów. Przedzieranie się przez błoto było cholernie męczące.

      – Rozbierzcie się do szortów – rozkazałem swoim ludziom. – Bez koszul. Niech nie mają za co złapać. I starajcie się trzymać z dala od środka dołu.

      Szybko rozebrali się i stali w samych szortach. Byli wyraźnie nerwowi, ale mimo wszystko gotowi. Poczułem przypływ dumy, ale i nieco żalu. Wiedziałem, że nie wszyscy to przeżyją. Ich gotowość na śmierć na mój rozkaz sprawiła, że zastanowiłem się, czy mój osobisty gniew na świat wart był ich bólu i poświęcenia.

      Starałem się odepchnąć te myśli. Teraz nie zdawały się na nic. Teraz stanowiło to kwestię honoru i najlepsze, co mogłem zrobić dla swoich żołnierzy, to poprowadzić ich ku zwycięstwu.

      Oba oddziały stanęły przy brzegu z wyciągniętymi nożami. Niektórzy warczeli na siebie, inni tylko patrzyli z determinacją w oczach.

      Doświadczeni legioniści Varusa są inni od zwykłych ludzi. Jesteśmy zabójcami. Każdy z obecnych zginął przynajmniej kilkanaście razy i zabił wielokrotnie więcej wrogów.

      W żołnierzach, którzy tyle razy patrzyli śmierci w oczy, jest coś szczególnego, ale nie można zrozumieć tej różnicy, jeśli nie zobaczy się doświadczonego legionisty w walce. Jasne, wiedzieliśmy, że po wszystkim zostaniemy wskrzeszeni, ale dla naszych ciał i umysłów było to marnym pocieszeniem. Ożywiona wersja była jedynie kopią. Mięso, w którym siedzieliśmy tu i teraz, miało właśnie zostać pokiereszowane. To się dla nas liczyło i wiedzieliśmy, że to wszystko jest naprawdę. Żołądki podchodziły nam do gardeł.

      Zanim zaczęliśmy, zauważyłem, że nad nami latają drony. Parę grupek oficerów i żołnierzy z innych jednostek przyszło obserwować walkę na żywo. Wieści szybko się rozchodziły. Wyglądało na to, że odegramy przedstawienie dla całego „Minotaura”.

      Harris uniósł nóż, na którego ostrzu błysnęło światło gwiazdy, docierające przez kopułę nad nami. Na kopule wyświetlało się niebo, wraz ze sztucznym słońcem odpowiadającym najbliższemu w prawdziwej przestrzeni. Czułem się jak w bladym świetle poranka.

      Harris podniósł ostrze wyżej, dając mi znak, że pora zaczynać. Spojrzałem na swoich ludzi. Ciężko oddychali i mieli ponure miny. Większość z nich ochlapywała się błotem, żeby wrogom trudniej było ich chwycić. Kobiety miały nagie piersi, ale teraz nikogo to nie obchodziło – czekała nas walka na śmierć i życie.

      Żadne z nich nie potrzebowało zachęty ani pomocy z mojej strony, więc odwróciłem się, by spojrzeć w oczy wrogowi. Tym właśnie byli teraz Harris i jego oddział – wrogami.

      Uniosłem nóż na tę samą wysokość co Harris, dając znak, że jesteśmy gotowi. Z mojego gardła wydobył się ryk i skoczyłem w błoto, prowadząc szarżę. Drugi oddział ruszył na nasze spotkanie, pryskając szlamem na wszystkie strony. Zaczęło się.

      6.

      Mimo że swoim ludziom rozkazałem inaczej, sam ruszyłem na środek dołu. Jak wiecie, jestem cholernie wysoki. To oznacza, że podczas gdy komuś niskiemu błoto podchodziło do bioder, mnie sięgało jedynie nieco powyżej kolan, dając mi znaczną przewagę, jeśli chodzi o mobilność.

      Szczerze mówiąc, spodziewałem się, że Harris też ruszy na środek, by zmierzyć się ze mną, ale tego nie zrobił. Zamiast tego poruszał się wokół brzegu, gdzie musiał zanurzyć jedynie kostki. Dorwał moich najsłabszych żołnierzy, tych, którzy niepewnie trzymali się na tyłach.

      Harris chciał dać mi nauczkę – zdałem sobie z tego sprawę po dziesięciu sekundach od rozpoczęcia walki. Był doświadczonym wojownikiem, ale to nie oznaczało, że lubił umierać. Celowo wybrał scenariusz, który musiał skończyć się tragicznie dla niejednego z nas, a także taki, który dawał mu osobiście przewagę. Lubił noże i walkę wręcz, bo z bliska był śmiertelnie groźny.

      Harris dorwał Gormana przy brzegu okrągłej sadzawki i Gorman padł po trzech cięciach. Harris odszedł jedynie ze szramą na piersi. Gorman wił się w błocie, próbując dotrzeć do brzegu. Gdyby był w stanie wstać o własnych siłach, mógłby przeżyć. Harris zostawił go i ruszył ku najbliższemu przeciwnikowi – Kivi. Z nią nie poszło mu tak łatwo, ale i tak dość szybko ją unieszkodliwił. Okaleczona, wydając z siebie potworne dźwięki, czołgała się przez błoto, podtrzymując wylewające się z brzucha wnętrzności.

      W środku dołu miałem własne problemy. Widząc, że jestem sam, ruszyli na mnie trzej żołnierze Harrisa. Stałem w gotowości. Walka na noże różni się od walki na miecze czy pałki, zwłaszcza w błocie. Kluczowy jest tu zasięg. Chociaż próbowali zsynchronizować atak tak, by uderzyć na mnie w tej samej chwili, jeden z nich nieco zamarudził. Pozostali dwaj nie dysponowali moim zasięgiem ramion i nie mogli tak szybko jak ja ruszać nogami. Maksymalnie wyciągniętą ręką wbiłem nóż w szyję ich przywódcy. Wybałuszył oczy i próbował ruszyć na mnie, mimo że praktycznie był już trupem. Byłem pod wrażeniem, ale wycofałem się i pozwoliłem, by padł martwy w błoto, wśród unoszących się wokół jego głowy bąbelków powietrza.

      Drugi z napastników rzucił się na mnie, zanim zdążyłem się wycofać, i udało mu się mnie ciąć. Trafił w żebra, ale po coś je mamy – właśnie po to, by chroniły narządy wewnętrzne. Dostałem, ale nie przebił się zbyt głęboko. Pochwycił mnie i próbował powalić, rycząc przy tym głośno.

      Za ostrze wbite w żebro odwdzięczyłem się, chwytając obiema dłońmi za nóż i wbijając mu go w czaszkę. Bezwładnie stoczył się w błoto.

      Trzeci z nich, ten, który potknął się po drodze, nie mógł nie zauważyć, że pozbyłem się jego kumpli i nadal byłem na nogach. Zawrócił i oddalił się, brodząc w błocie tak szybko, jak tylko mógł. Nie mogłem mieć mu tego za złe.

      Zamiast rzucić się za nim, ruszyłem ku Harrisowi przy brzegu sadzawki, gdzie zmagał się z Carlosem. O Carlosie można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że kiepsko radzi sobie w walce wręcz. Byli w klinczu – każdy z nich ściskał trzymającą nóż rękę drugiego. Carlos nie miał szczególnych szans na wygranie tego pojedynku. Widać było, że w końcu Harris go pokona, mimo że sam krwawił już z kilku ran. Carlos potrzebował pomocy i rzuciłem się na nich od tyłu, licząc na szybkie unieszkodliwienie wroga.

      Harris nie dał mi na to szansy. Zahaczył stopą o kostkę Carlosa i powalił go na ziemię. Szybko pochylił się, dźgnął i Carlos wypadł z gry.

      Próbowałem