Legion Nieśmiertelnych. Tom 5. Świat Śmierci. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Legion Nieśmiertelnych. Tom 5. Świat Śmierci
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-66375-90-1



Скачать книгу

przyjazna, opiekuńcza osoba, w towarzystwie której dorastałeś, ale która zachowywała pewien zawodowy dystans do ciebie i twoich problemów.

      Rozmowy z Dellą dotyczące Etty i jej życia były dziwne. Moja mama robiła co mogła, by wciąż się uśmiechać. Widziałem jednak, że ledwie powstrzymywała chęć nakrzyczenia na Dellę i pytanie, co sobie myślała, zostawiając dziecko samo na pustynnej planecie. Udało się jej jednak zachować zimną krew i być miłą dla tej nieznajomej, która była matką jej wnuczki.

      Nieco źle się czułem z tym wszystkim. Nie jestem typem człowieka, który wciąż się martwi. Zwykle po prostu płynę z prądem, a jeśli świat nie próbuje mi przeszkadzać, ja nie przeszkadzam jemu.

      Dlatego też kobiety w moim życiu nigdy nie zawładnęły moimi myślami. Zawsze skakałem od jednej do drugiej, nie biorąc żadnej relacji zbyt poważnie. Ale wszystko się zmieniło. Wiedza, że mam dziecko żyjące na kawałku skały krążącym wokół odległej gwiazdy, zaczęła na mnie działać, czułem to. I działała też na moich rodziców.

      – A więc, Dello – odezwała się moja mama po dziesięciu minutach owijania w bawełnę – co myślisz o pomyśle, abyśmy polecieli odwiedzić to śliczne maleństwo?

      Mówiąc to, mama wyciągnęła rękę, aby nalać każdemu z nas świeżej kawy. Czułem, że się denerwuje. Ręka jej nieco drżała, ale mimo wszystko nie rozlała ani kropli.

      Della nie ruszyła swojej filiżanki. Jako że nie pochodziła z Ziemi, uważała, że kawa smakuje jak zużyty olej silnikowy. Nie powstrzymało to jednak mojej mamy przed dolaniem jej.

      – Myślę, że to do zrobienia – powiedziała Della neutralnym tonem.

      To było dla niej typowe. Pyłowcy nie należeli do ludzi, którzy skakali z radości, spotykając przyjaciela czy krewnego. Byli porywczy i nieco paranoiczni. Zapewne zbyt wiele dekad spędzili, wyglądając na niebie statków łowców niewolników, aby stanowić radosną gromadkę.

      Moją mamę jednak ucieszyła odpowiedź Delli, bo nie brzmiała „nie”. Uśmiechnęła się szeroko.

      – W takim razie mamy wstępny plan – powiedziała. – Jak myślisz, kiedy będziesz wracać?

      – Mam nadzieję, że po ceremonii powitalnej w porcie kosmicznym. Członkowie Legionu Varus mają obowiązek się tam stawić.

      Mama zmarszczyła brwi.

      – Jakiej ceremonii?

      – Zamierzałem ci o tym powiedzieć – odparłem. – Musiało wylecieć mi z głowy. Cały legion, w tym kohorta smoków Winslade’a, ma uroczyście powitać pierwszy frachtowiec ze Świata Maszyn. Z tego, co wiem, powinien przywieźć sporo tytanu, jakieś trzydzieści tysięcy ton. Uwierzysz, że wydobyli z tej góry tyle metalu w parę miesięcy?

      – To maszyny robocze – dodała Della. – Pracują za metal, ale wydobywają więcej, niż potrafią zjeść. Czy James wam o nich opowiedział?

      Moi rodzice spojrzeli na nią z konsternacją.

      – James woli zachowywać szczegóły kampanii dla siebie.

      Della skinęła głową i spojrzała na mnie z podziwem.

      – Przezorny jest bezpieczny – stwierdziła, cytując przysłowie Pyłowców. – Nawet w domu dotrzymujesz tajemnic? Wciąż się od ciebie uczę.

      To był doskonały przykład tego, jak wyglądały rozmowy z Dellą. Nie zawsze rozumiała, co się do niej mówiło, a my nie zawsze rozumieliśmy ją.

      Prawdziwym powodem, dla którego nie opowiedziałem rodzicom o szczegółach kampanii na Świecie Maszyn, było to, że była krwawa jak cholera. I… cóż… po prostu dziwaczna. Ale Della uznała, że siedziałem cicho z paranoicznego poczucia poufności, bo ona by tak postąpiła.

      Uznałem, że lepiej nie wyprowadzać nikogo z błędu, i zamiast tego zmieniłem temat.

      – Zamierzacie pojechać? – spytałem rodziców. – To znaczy na ceremonię w porcie kosmicznym?

      – Z wielką chęcią – odparła mama, zanim tata zdążył choć otworzyć usta. Zamknął je z powrotem z niewyraźną miną.

      – To spory kawał drogi… – mruknął.

      – Żaden problem – naciskała mama. – Dello, nie widzę żadnego pojazdu przed domem…?

      – Podwiózł mnie człowiek z Atlanty – powiedziała. – Wielokrotnie nagabywał mnie o kontakt seksualny, ale odmówiłam, bo wydał mi się nieprzyjemny.

      Moja mama odchrząknęła i skinęła głową.

      – Rozumiem… Cóż, w takim razie będziemy musieli cię podwieźć. Kiedy ma być ta ceremonia, James?

      – Uch… Chyba w czwartek.

      Jako że już był wtorek, moja mama uniosła brwi.

      – Dobrze… W takim razie do tego czasu zostaniesz u nas, Dello. Przygotowałam pokój gościnny na piętrze. Rzadko przyjmujemy gości.

      – Nie, dziękuję – odparła Della. – Wolę zostać z Jamesem na jego kanapie.

      Moi rodzice zamilkli na sekundę. Spoglądali to na mnie, to na nią. Wiedzieli, że od czasu do czasu przyjmowałem w swojej chatce różne kobiety, ale to było coś innego.

      Spodziewałem się, że moja mama z dezaprobatą zmarszczy czoło, ale tego nie zrobiła. Zamiast tego uśmiechnęła się.

      – W porządku – powiedziała.

      Zrozumienie tego zajęło mi chwilę. Mama o dziwo chciała, żebym spał z Dellą. Może już fantazjowała o tym, że weźmiemy ślub. Mogłem powiedzieć jej, że szanse na to są nikłe, niezależnie od dziecka. Cholera, ta kobieta dopiero co niemal zabiła mnie we śnie!

      Kolejne dni były bardzo miłe, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Dzieliłem pokój i łóżko z dziewczyną, a rodzice traktowali nas jak parę królewską. To była bezprecedensowa sytuacja. Moi starzy nie zadawali niewygodnych pytań, nie wspominali o Anne, mama nie spoglądała na Dellę z dezaprobatą. Starali się sprawić, by było nam miło i wygodnie, i nalegali, abyśmy spożywali posiłki w głównym domu. Cała nasza czwórka spędziła razem sporo czasu.

      Mimo wszystko nie mogłem się doczekać czwartku. Nie zrozumcie mnie źle, kocham rodziców. Ale chociaż wyglądałem na jakieś dwadzieścia cztery lata, to zbliżałem się do trzydziestki i przywykłem do tego, że mam przestrzeń dla siebie.

      W dzień wielkiej parady pojechaliśmy do Atlanty i otrzymaliśmy sprzęt w Kapitularzu. Stara ciężarówka ledwie zipała z naszą czwórką i bagażami w środku, ale dotarliśmy do kosmodromu i zostawiliśmy moich rodziców za bramą. Dołączyli do publiczności tłoczącej się przy ogrodzeniu.

      W środku spotkaliśmy Carlosa Ortiza na jego składanym, wykonanym przez obcych monocyklu. Wykupił go, zanim Hegemonia zaczęła konfiskować kredyty galaktyczne i wysysać środki z naszych legionowych kont.

      Zaskoczył mnie nie sam pojazd, ale to, że wiózł pasażerkę. Rozpoznałem ją i zauważyłem, że mocno przytulała się do Carlosa.

      – Kivi? – zawołałem zaskoczony.

      Carlos skręcił w naszą stronę i niemal nas przejechał. Miał tylko częściową kontrolę nad monocyklem, jako że było to pozaziemskie urządzenie.

      Po tym, jak pojazd niemal rozbił się, hamując, Kivi zeszła z niego i lekko uderzyła kierowcę.

      – Nie mówiłeś, że będzie mnie od tego bolał tyłek – jęknęła.

      – Pozwól, że go ucałuję, od razu zrobi się lepiej – odparł Carlos.

      Przez chwilę ganiali się, podczas gdy Della i ja kręciliśmy jedynie głowami.

      Gdy