Zbieranie kości. Jesmyn Ward

Читать онлайн.
Название Zbieranie kości
Автор произведения Jesmyn Ward
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788366517554



Скачать книгу

– gdy wszyscy są razem – zawsze cuchnie jak mokry kundel, przez co dziewczyny uważają pewnie, że śmierdzi. Ale nawet ja wiem, że gdzieś jest jedna – zawsze jest taka jedna – która lubi takich chłopców jak Skeet. Każdy ma taką jedną albo takiego jednego. Ale Skeet w to nie wierzy. W drzwi samochodu uderza mokra dłoń, mężczyzna stoi przy nas, rozsmarowuje palcami krwawy ślad, cienki jak wędkarska żyłka. Mruży oczy, wpatrując się w Skeeta, a Skeet odsuwa się od drzwi.

      – Hej, człowieku!

      Piszczy pokrętło, Skeet podnosi szybę.

      – Chyba cię skądś znam.

      Szyba nieruchomieje w połowie okna.

      – Nie kosisz przypadkiem trawy?

      – Niech pan odejdzie od samochodu! – piszczę.

      – Na cmentarzu?

      Skeet podnosi szybę do końca. W samochodzie robi się od razu goręcej o pięć stopni.

      – Co za skurwiel – mamrocze Skeet. – Czemu nie zajmie się dziewczyną? – Wiem, że chce otworzyć drzwi. – Zostawił ją samą, jakby jej nie widział, przechodzi przez nią jak przez brudne gacie na podłodze.

      Chce go uderzyć – tego zakrwawionego mężczyznę – drzwiami. Chce go skląć i przepędzić.

      – Jest ranny.

      – Nie zna mnie. Nie mieszka w Bois Sauvage.

      – Może mieszka w którymś z tych dużych domów nad bayou. Może chodzi do któregoś z kościołów na północy i widuje cię po drodze.

      Skeet odwraca się plecami do okna, pokrętło wbija mu się w krzyż. Opiera potylicę o szybę.

      – Duży Henry powinien go stąd zabrać.

      Kiedy to mówi, Duży Henry już przebija się ku nam przez trawę. Porusza się z wdziękiem, gdy biegnie. Wydaje się niezdarny tylko wtedy, kiedy stoi, siedzi albo idzie, bojąc się coś uszkodzić.

      – Karetka już jedzie, proszę pana.

      Dwoma palcami chwyta mężczyznę za łokieć.

      – Niech pan idzie ze mną.

      Mężczyzna pociera czoło, rozsmarowuje po nim krew jak bandanę. Porusza oczami na boki, jakby czytał z księgi, której nie da się dostrzec.

      – Proszę pana.

      – On na to nie zasługuje – mruczy Skeet, osuwając się niżej po drzwiach. – China na mnie czeka.

      Mężczyzna odchodzi, pochylony do przodu, kołysząc głową w prawo i lewo. Zerka z pobocza w głąb lasu zarośniętego plątaniną rózgowego prosa i bagiennego mirtu. Przestaje kołysać głową. Zatrzymuje się przy kobiecie i stoi, ale nie patrzy na nią. Wyjmuje telefon, wybiera numer i coś mówi. Duży Henry jest po drugiej stronie leżącej. Czeka. Kiedy po dwudziestu minutach nadjeżdża karetka, mężczyzna wciąż rozmawia przez telefon. A kobieta wciąż śpi. Skeet ma zamknięte oczy, co kilka minut wydyma nozdrza.

      Zarzuca na ramię worek z karmą dla psa, tak jak Randall Juniora, i biegnie truchtem do szopy, zanim Duży Henry przystaje na dobre. Duży Henry wzrusza ramionami i przekłada rękę przez oparcie fotela, z którego zerwał się Skeet.

      – Dzięki za przejażdżkę – mówię.

      Duży Henry odwraca się, zgina rękę w łokciu, patrzy na mnie i mówi coś, czego nie słyszę. Prawie nie słyszę, bo podekscytowana China szczeka w szopie. Każde jej szczeknięcie jest jak cięcie nożem. Ciach, ciach, ciach, ciach.

      – Bardzo proszę.

      Wyginam usta, choć wiem, że nie w uśmiechu, więc uciekam z samochodu i od Dużego Henry’ego. Patrzy za mną. Wbijam dłonie w kieszenie szortów i przytrzymuję test, żeby mi nie wypadł w biegu.

      – Umyj ręce! – krzyczę do niego przez ramię sprzed domu.

      Pewnie ma na nich krew, krew tego mężczyzny, i Bóg wie co jeszcze z tej krwi. Wszystko, co tamten nosi w środku i od czego można się rozchorować. Kiedy otwieram drzwi do domu, Duży Henry już kuca przed kranem i szoruje dłonie, jakby chciał zedrzeć z nich skórę.

      Stare różowe kafelki w łazience, które Mama kładła razem z Tatą, wydają się mokre, ale nie ma na nich wody. Wanna też jest sucha. Wyjmuję test, odkręcam wodę i rozdzieram opakowanie. Widziałam to na filmach, wiem, że sika się na wystający plastikowy patyczek, co też robię. Kładę go na krawędzi wanny i wchodzę do środka, uważając, żeby nie strącić testu na kafelki. Wanna jest metalowa i ciepła. Plastikowa mata na dnie ugina się miękko. Wpatruję się w plastikowy patyczek jak Duży Henry w rannego mężczyznę. Opieram czarne stopy o białe ściany: zostawiają brudne ślady, gdy dotykam nimi wanny, jakbym zdrapywała z niej emalię. Siadam na dłoniach. Nie patrzę na swój brzuch, który w wannie jest płaski, tak jak ten ranny mężczyzna, który nie patrzył na kobietę u swych stóp, śpiącą w wysokiej trawie.

      Okienko na plastikowym patyczku zabarwia się jak od deszczu. Po kilku sekundach pojawiają się dwie linie, każda w innym okienku. Są cienkie i bliźniacze. Wpatruję się w patyczek, pamiętam, co przeczytałam na opakowaniu w sklepie. „Dwie linie oznaczają ciążę”. Jesteś w ciąży. Jestem w ciąży. Siadam i obejmuję kolana, trę oczy o rzepki kolanowe. Straszliwa prawda o moim stanie wybucha mi w brzuchu niczym ognisko z jesiennych liści, pożerając wszystkie spadłe z drzew igły sosen. Mam coś w środku.

      DZIEŃ TRZECI

      Wymioty na ziemi

      Ostatniej nocy zasypiałam i budziłam się co kilka minut; chcąc znów zasnąć, zamykałam oczy i pogrążałam się w ciemnej nicości. I za każdym razem, kiedy przysypiałam, gdzieś z ciemności wyłaniała się niczym szkolny zabijaka prawda o tym, że jestem w ciąży, kopała mnie w tyłek i budziła ze snu. Wstałam o siódmej z piekącym gardłem i mokrą od łez twarzą.

      Bycie w ciąży oznaczało do tej pory rzyganie. Jest mi niedobrze, odkąd tylko otwieram oczy, zerkam na pomarszczony gipsowy sufit, przypominam sobie, kim jestem, gdzie jestem, czym jestem. Odkręcam wodę w łazience, żeby nikt nie słyszał, jak wymiotuję. Zakręcam ją i zamykam łazienkę. Kładę się na kafelkach. Opieram głowę o ramię, kafelki mają temperaturę wody, której nikt nie starł poprzedniego wieczoru; wpatruję się w podstawę kibla okoloną kurzem niczym oplątwą. Leżę tak długo, że prawie zasypiam. Leżę tak długo, że kiedy podnoszę głowę z ramienia, włosy odcisnęły mi się na skórze pochyłym pismem, którego nie umiem odczytać. Podłoga kołysze się jak dno ciemnego kambuza na statku.

      – Esch! – wrzeszczy Junior, szarpiąc za gałkę; wali w drzwi, a potem łomocze stopami po schodkach na tyłach, żeby z nich sikać.

      – Esch! – woła Randall.

      – Golę sobie nogi! – rzucam do kafelków schrypniętym głosem.

      – Golisz? Jestem za stary, żeby szarpać się z Juniorem.

      – Zaraz skończę.

      Pochylam się nad zlewem i piję wodę, aż odechciewa mi się rzygać. Zakręcam wodę, ale wciąż przełykam. Język mnie szczypie jak po niedogotowanej kukurydzianej kaszy, ale przełykam nadal. Powtarzam sobie: „Nie będę rzygać, nie będę rzygać, nie będę”. Wychodzę na korytarz, kierując się przypodłogowymi listwami.

      – Nic ci nie jest? – Randall zagradza mi drogę.

      – Spłukałam włosy z wanny – odpowiadam. – Nie martw się.

      Nie zwracam uwagi na dudnienie pracującego na podwórku traktora Taty. Kładę się do łóżka, naciągam cienkie prześcieradło na głowę, podciągam kolana pod brodę i dyszę pod prześcieradłem za dwoje.

      Kiedy