Zbieranie kości. Jesmyn Ward

Читать онлайн.
Название Zbieranie kości
Автор произведения Jesmyn Ward
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788366517554



Скачать книгу

klusek, Junior. Usmażyłam ci jajka.

      – Nie musiałaś. – Gapi się w telewizor. Nadają reklamę zabawek.

      Zje te jajka zimne i wyschnięte. Podwędzi z kuchni torebkę z przyprawami, przetnie ją, robiąc w niej małą dziurkę. Przez cały dzień będzie wysysał przyprawy z tej cholernej torebki. Podnoszę talerz, a jajecznica chybocze się jak galaretka.

      Przerywam Skeetowi zbijanie, ciągnąc go za nogawkę spodni i pokazując jajka, a on prowadzi mnie do szopy. Nie chcę krzyczeć z radości. To zbyt irytujące, przesadne i na pokaz, nawet gdy jesteśmy z bratem sami. W szopie China leży na boku, a szczenięta kotłują się jedno na drugim pod jej brzuchem i ssą. Podnosi głowę, obnaża zęby. Widząc Skeeta, opuszcza wargi, ale nie chowa kłów. Chciałabym podnieść któregoś psiaka i potrzymać go tak, jak robił to Skeet, kiedy China się szczeniła, chciałabym, żeby szczeniak wsadził mi mokry nos pod koszulkę. Ale zostaję przy drzwiach i patrzę, jak Skeet stawia talerz z jajkami przed Chiną.

      – Ten biały jest prawie tak duży jak czerwony.

      China postanawia nie zwracać na mnie uwagi, wpycha nos w talerz i zlizuje jajka. Zostawia na talerzu śluzowatą ślinę.

      – Chcesz zobaczyć? – pyta mój brat.

      Pochyla się i podnosi czerwonego szczeniaka, odrywając go od cycka Chiny; mleko spływa jej po brzuchu. Wszystkie osiem cycków jest tak nabrzmiałych pokarmem, że przypominają kobiece piersi. Wciągam głęboko powietrze i przełykam, choć mam kamień w gardle. Kamień topi się z palącego gorąca. Wybiegam na dwór, przykucam, opieram dłonie na kolanach i wymiotuję na czerwoną ziemię, włosy opadają mi do przodu czarną chmurą. Wiem, że Skeet na mnie patrzy. Głaszcze mnie po plecach dłonią, w której nie trzyma szczeniaka, głaszcze mnie jak Chinę.

      Tata sępi z uśmiechem piwo od Dużego Henry’ego, który kupuje je na stacji benzynowej przy międzystanówce, bo jest taki duży i potężny, ma taką kwadratową i poważną twarz, że wygląda, jakby miał więcej niż dwadzieścia jeden lat. Nigdy go nie sprawdzają, choć skończył dopiero osiemnaście.

      – Taki duży chłopak jak ty musi już wszystko o tym wiedzieć.

      Tata pochyla się ku wielkiemu kadłubowi Henry’ego, chowa się w jego cieniu i nie wiadomo, czy chce go szturchnąć, czy mu przywalić.

      – Kobitki lubią potrzymać w ręku coś dużego.

      Szturcha Henry’ego pod żebra, opuszcza głowę i chichocze pod nosem – w taki sposób dowcipkuje.

      – W dawnych czasach straciłem niejedną przez to, że nie ma mnie za co złapać.

      Przesuwa dłonią po brzuchu, który – jak wiem – jest płaski jak deska, zapadnięty i czarny, pokryty cienką skórą z odrobiną tłuszczu, wiszącą na mięśniach jak obcisły podkoszulek. Bez przerwy żłopie piwsko, więc powinien mieć brzuch jak balon, ale nie ma.

      – Mówiły mi: „Claude, potrzebuję trochę więcej niż to, co masz. Potrzebuję czegoś ciepłego. Kościste nogi w nocy to za mało”.

      Duży Henry kiwa głową, jakby się zgadzał. Otwiera szeroko oczy, jakby Tata opowiadał mu same ciekawostki.

      – Mówiły: „Wiesz, Claude, jak duzi bywają mężczyźni”.

      Duży Henry podaje Tacie sączone przez siebie piwo i opada na skrzynię półciężarówki Taty. Ostatnia butla spod domu mieni się światłem. Mydło i woda wyglądają w środku jak garść diamentów.

      – Przygotowuje się pan na huragan, panie Claude? – pyta Duży Henry.

      Rozgląda się po podwórku, szukając wzrokiem Randalla albo Skeeta, a kiedy ich nie widzi, zahacza oczami o mnie i zrezygnowany wzrusza ramionami.

      Kiedy byliśmy mali, Duży Henry nosił mnie na barana na głębinach glinianki, gdzie dno zasłane jest muszlami ostryg. Nosił mnie, żebym nie poprzecinała sobie stóp o ostre muszle, choć sam chodził boso jak ja. Ale jego stopy nigdy nie krwawiły. Od tamtej pory nawet mnie nie dotknął. Myślałam, że któregoś dnia będziemy się kochać, ale nigdy się do mnie nie dobierał. Dobierali się do mnie wszyscy inni chłopcy, więc nie musiałam się z nim kochać. Duży Henry zawsze jest niedaleko, zawsze gdzieś widać jego wielką, poruszającą się z wolna sylwetkę. Chodzi, podskakując, z pięty na palce. Wymachuje przy tym rękoma, jakby brodził w wodzie. Piwo zawsze trzyma tylko trzema palcami.

      – Jadę po karmę dla psa. Chcesz się przejechać?

      Skeet zwraca się do mnie z tym pytaniem, wychodząc zza węgła domu. Na twarzy Dużego Henry’ego maluje się ulga. Skeet zagląda do szopy, China szczeka. Butle stoją nieruchomo na ziemi, ale woda w środku migocze i szumi. Duży Henry zapala samochód, jedziemy.

      Zazwyczaj przed sklepem spożywczym w St. Catherine samochody zajmują połowę parkingu. Teraz cały parking jest zastawiony i objeżdżamy go przez dziesięć minut, zanim znajdujemy zwalniające się miejsce. Skwar wali w samochód jak uczestnicy parady na Mardi Gras liczący na podwózkę. Skrapla się w szparach okien jak kropelki potu. Klimatyzacja samochodu Henry’ego omiata mi twarz i piersi, lekka jak cukrowa wata topiąca się od upału na języku. Wolny spacer przez parking trwa długo, choć znaleźliśmy przyzwoite miejsce niemal pośrodku. Skeetah przyśpiesza kroku i zostawia mnie za sobą w skwarze, ale Duży Henry idzie obok i zerka na mnie kątem oka.

      W środku idę za Dużym Henrym, który idzie za Skeetem, wpadającym na sklepowe wózki pchane przez panie o rozwianych jak piórka włosach i piegowatych przedramionach, ciągnące za sobą wysokich mężczyzn w przeciwsłonecznych okularach okalających pół głowy. Ci bogatsi noszą szorty khaki i koszulki polo z emblematami klubów jachtowych, inni bojówki i myśliwskie panterki.

      – Potrzebujemy wodę, baterie i… – jakaś pani wymienia listę zakupów, skręcając wózkiem w alejkę między regałami, a za nią wlecze się nastolatek z grzywą kręconych włosów. Nie słucha jej, zerka na Skeeta i Dużego Henry’ego, a potem odwraca głowę.

      Skeet na nikogo nie zważa, ma ludzi w nosie jak skundlony miot. Duży Henry tańczy wokół wózków, mamrocząc „przepraszam” albo „pani wybaczy”. Ja jestem mała, czarna, niewidzialna. Jestem jak przemierzająca podziemia Eurydyka, wtapiam się w tło, nikt mnie nie zauważa.

      W sklepie jest z tuzin różnych karm dla psów, ale Skeet wie, czego szuka. Zawsze kupuje tę samą – najdroższą. Tata kupił kiedyś Skeetowi wielki, pięćdziesięciofuntowy worek taniej karmy w sklepie zoologicznym. Skeet karmił nią Chinę, która połykała żarcie haustami, piła je jak wodę, a potem srała po nim na rzadko po całej Gliniance, a jej gówna wyglądały jak sadzone jajka. Potem przez miesiąc Skeet karmił ją resztkami ze stołu, wynoszonymi po kryjomu z domu. Przez cały tamten miesiąc siedział w szopie, waląc młotkiem w którąś z kosiarek Taty ze złomu, aż pewnego dnia kosiarka ożyła z wyciem, a wtedy poszedł do katolickiego kościoła, gdzie przekonał księdza, żeby mu zapłacił za skoszenie trawy i wyrywanie chwastów na cmentarzu. Ksiądz znał Mamę, więc pozwolił mu to robić. Teraz Skeet kosi latem trawę przy kościele trzy razy w tygodniu, a zimą wyrywa chwasty. W ten sposób zarabia na karmę dla psa. Parę razy widziałam – kiedy Tata nie wracał na noc i przysypiał pijany w Oaks, słuchając bluesa – jak Skeet wychodził z jego pokoju, trzymając w kieszeniach spodni pełne garście ukradzionych Tacie pieniędzy. Od tamtej pory czekam, aż któregoś ranka Tata obudzi się i stwierdzi, że brakuje mu forsy. Wypadnie na korytarz, szukając Skeeta, wrzeszcząc i wyrzucając z siebie złość i opary alkoholu, ale na razie mieliśmy szczęście, bo to się jeszcze nie wydarzyło.

      – Mojemu psu wystarczy to.

      Podchodzę bliżej, a Duży Henry pokazuje wielką zieloną torbę. Ta karma nie należy do najtańszych, ale nie jest też najdroższa. Skeet nie zwraca na niego uwagi, wyciąga już pięćdziesięciofuntowy