Zbieranie kości. Jesmyn Ward

Читать онлайн.
Название Zbieranie kości
Автор произведения Jesmyn Ward
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788366517554



Скачать книгу

je ukraść. Jeśli Randall powiedział mu, że jestem chora, mało go to obeszło. Może wszyscy rozeszli się po Gliniance: Junior siedzi pod domem, Randall gra w kosza, a Skeet jest w szopie z Chiną i małymi. W brzuchu skwierczy mi mdło, więc wyciągam z rogu łóżka książkę zaklinowaną między materacem a ścianą. Ciągle czytam w Mitologii o Medei i wyprawie po złote runo. Medea to ktoś, z kim mogę się utożsamić. Kiedy czytam o jej miłości do Jazona, coś chwyta mnie za gardło. Widzę ją. Widzę, jak po kryjomu przynosi mu podarunki, aby go ocalić: maść ratującą przed ziejącymi ogniem bykami, sekret, jak pokonać kamieniem smoczych wojowników. Jest czarodziejką, potrafi zaprząc przyrodę do czarów. Lecz mimo to ugina się przed Jazonem jak młoda sosna na wietrze – ukochany zgina ją wpół. Znam ją. Kiedy podnoszę głowę, w progu stoi Skeet z taką miną, jakby miał się zaraz rozpłakać.

      – Co się stało?

      Kręci głową, wstaję i idę za nim.

      Szczeniaki w szopie pływają po klepisku. Leżą na brzuchach, wystawiają nóżki jak cienkie gałązki, kołyszą się w pyle niczym w nurcie rzeki. Kurczą mięśnie i przewracają się na bok. Milczą, wystawiając różowiutkie języczki. Wszystkie oprócz jednego podpływają do Chiny, chwytają jej brzuch, tak jak my kłody drewna w rzece. Nie jest im łatwo odnaleźć jej cycki, ugniatają jej brzuch łapkami, tak jak my, gdy chcemy stanąć w rzece na śliskiej kłodzie w rozkroku. Wszystkie oprócz jednego podpływają i ssą.

      Nie ssie ten biało-brązowy. Rysunkowy pływak, który rodząc się, zanurkował jak Duży Henry. Leży z główką na klepisku. Otwiera i zamyka pyszczek, jakby żywił się powietrzem z ubitej polepy. Skeet przysuwa do niego głowę tak blisko, że gdy mówi, rozdmuchuje brązowo-białe futerko, a szczenię wygląda tak, jakby się ruszało.

      – Dziś rano nic mu nie było. Zjadł raz i tyle.

      – A kiedy to zauważyłeś? – pytam.

      Szczeniak przekrzywia główkę na bok, jakby miał skręcony kark. Skeet kołysze się na piętach. Pływak dyszy.

      – Przed jakąś godziną.

      – Może to China? Może jej pokarm mu nie służy albo co.

      – Myślę, że ma parwo. Z klepiska.

      Przypomina mi się moja poranna drzemka na kafelkach.

      – Może tylko osłabł, Skeet.

      – A jeśli na klepisku są parwowirusy? Jeśli reszta się rozchoruje?

      Szczeniak, jakby na potwierdzenie, uderza łapką w ziemię.

      – Może powinieneś go zmusić do jedzenia? Może dostał za mało pokarmu?

      Skeetah podnosi psiaka i kładzie go kilka cali od Chiny, która opuszcza spiczasty jak u węża łeb. Gdy szczeniak przekrzywia główkę, warczy. Co brzmi jak lawina kamieni tocząca się po ubitym stoku. Szczeniak leży nieruchomo. Wciąż jest ślepy. China znów warczy, a piesek przewraca się na bok.

      – Przestań, China! – syczy Skeet. – Nakarm go!

      Przysuwa szczeniaka jeszcze bliżej do suki. Pyszczek psiaka nurkuje w pyle.

      China wystawia gwałtownie łeb i szczeka. Macha gniewnie ogonem. Chce ugryźć szczeniaka, który wystawia i chowa łapki.

      – Skeet! – krzyczę.

      – Ty wredna suko! – wrzeszczy, wbijając w nią zbolały wzrok.

      Zabiera szczenię, owija je rąbkiem koszulki i znów siada na piętach. China nie zwraca na niego uwagi i kładzie łeb na białych lśniących łapach przypominających szyję czapli. Przymyka powieki i nagle wygląda na bardzo zmęczoną. Ma obrzmiałe wymiona, za które ciągnie ją reszta szczeniąt. Przypomina znużoną boginię.

      Jest matką tylu dzieci!

      – Może chce chronić resztę. Wiesz, jeśli to coś poważnego, ona to czuje.

      Skeetah zamyka szczeniaka w dłoni jak piłkę do bejsbolu. Kiwa głową.

      – Tak.

      Na dworze śpiewają owady, dzień jest tak przejrzysty, że aż złoty. Tata odpala traktor. Zwozi sklejkę w stertach przez przecinkę, zbiera drewno z każdego zakątka Glinianki, przygotowując się na huragan.

      Duży Henry mówił nam, że kiedyś jego kuzynowi z Germaine zdechł na parwowirozę cały miot: pierwszy zdechł, ledwo szczeniaki otworzyły oczy, a potem każdego dnia, jak kuzyn zaglądał do budy, znajdował następnego padłego. Były takie małe i sztywne, że nie mógł uwierzyć, że kiedykolwiek żyły.

      – Pójdziesz ze mną wieczorem do lasu?

      W czarnym podkoszulku Skeeta szczeniak wygląda jak czarna kulka – nieruchomy i okrągły. Skeet nie patrzy na niego, nie patrzy na swoje dłonie, przygląda się Chinie, a na jego twarzy maluje się jakby szacunek i miłość.

      – Muszę go oddzielić. Żeby łatwiej było mu odejść.

      – No… – odpowiadam szeptem.

      Robi mi się niedobrze. Zobaczę, jak Skeet zabija własne dziecko.

      – Wiesz, że zawsze z tobą jestem.

      Jedzenie wygląda teraz zupełnie inaczej. Pochylam się w kuchni nad miseczką jajek z ryżem i jem, ale czuję, że okłamuję i siebie, i Skeeta, który kradnie dla nas jakieś żarcie na całą noc. Każdy kęs to kolejne kłamstwo. Jedzenie to ostatnia rzecz, o jakiej marzę. Skeet wyciąga spod zlewu plastikowe torby, żeby owinąć nimi to, co podwędził, żeby paczka była nieprzezroczysta jak woreczek z jajkami pająka, żebym nie widziała, co uszczknął z naszych zapasów na kataklizm.

      – I co? Dobrze wygląda? – pyta.

      Przełykam. Kiwam głową.

      – Weźmiemy też butelkę z wodą.

      – Wiesz, że Tata je przeliczył.

      – Powiemy Randallowi, żeby mu wytłumaczył, że się pomylił przez to piwo, które wczoraj żłopał. W rachunkach.

      – Randall nie idzie z nami?

      – Nie wiem. Ale Randall może wmówić Tacie wszystko.

      Skeet chowa pakunek pod koszulką. Wygląda, jakby był w ciąży.

      Przesuwam wnętrzem łyżeczki po miseczce, muskam stalą łuki. Ryż zbija się w grudy, jajka się zlepiają. Wszystko znika, a ja zastanawiam się, co karmię. Wyobrażam sobie jedzenie zamieniające się w spływającą mi do gardła i rozlewającą się po całym ciele papkę, która najpierw gromadzi się w brzuchu jak woda w burzowym odpływie – żeby to, co noszę w środku, stało się zimą dzieckiem. Skeet uśmiecha się i przytrzymuje dla mnie otwarte drzwi, czeka, aż przejdę, jest ślepy.

      Junior ciągnie przez podwórko kawałki sklejki. Szarpie je i podnosi, idąc tyłem. Tata wszędzie je porozrzucał, ściągnął je z całej Glinianki i zrzucił na ziemię. Junior układa sklejkę w stertę, a każdy kawałek zostawia po sobie czarny, zmurszały ślad, bo drewno przegniło od wilgoci. Junior zostawia po sobie okruszki. Cały jest pokryty pyłem, jakby tarzał się w kredzie. Cienkie szare szorty opadają mu do kolan. To pewnie stare szorty Skeeta. Rzuca z łomotem sklejkę na stertę.

      – Gdzie idziecie? – pyta.

      – Nie twój interes – odpowiada Skeet.

      Wchodzi do szopy, a ja za nim.

      – Idź sobie, Junior – rzucam.

      Nie musi wiedzieć, że zdycha nam szczeniak. Nie musi wiedzieć, że młodzi też umierają.

      – Nie będziesz mi rozkazywać – odpowiada.

      Zastępuję mu drogę w wejściu, ale prześlizguje