Zbieranie kości. Jesmyn Ward

Читать онлайн.
Название Zbieranie kości
Автор произведения Jesmyn Ward
Жанр Современная зарубежная литература
Серия
Издательство Современная зарубежная литература
Год выпуска 0
isbn 9788366517554



Скачать книгу

z tym rywa mu połowę piersi. – Ludzie i psy są tacy sami.

      – Fakt, mój pies kicha – odpowiada Duży Henry.

      Wzrusza ramionami i wybucha śmiechem. Ma oczy barwy wyblakłego asfaltu, a kiedy Duży się uśmiecha, stają się nie większe od paznokci.

      – Jak nie będzie mógł oddychać, to cię znienawidzi – stwierdza Skeet.

      Wszystkie kolejki do kas są długie. Wszystkie stalowe koszyki są pełne. Skeet kołysze się na stopach, ja i Duży Henry wpadamy na siebie i nie wiemy, co robić. Henry odbija się ode mnie i wpada na stelaż z cukierkami i pismami, a ja krzyżuję ręce i szczypię się w łokcie. Powinnam chyba nieść koszyk, ludzie patrzą na nas i pewnie się zastanawiają, gdzie mamy zapasy. W szafkach w domu jest tyle jedzenia, że przetrwamy kilka dni, póki nie otworzą sklepów na nowo, a jeśli nie wystarczy żywności z szafek, Tata je zapełni przed uderzeniem huraganu. Fartuch kasjerki zwisa jej z ramienia, jakby nie miała czasu go poprawić przez to skanowanie wszystkich produktów, co trochę mnie niepokoi. Jest cała czerwona: ma rude włosy spięte w koński ogon, pąsowe policzki i zaczerwienione dłonie. Wbijam ręce w kieszenie, a test ciążowy, który wyjęłam z pudełka i schowałam za pasek szortów – udawałam, że muszę iść do łazienki – drapie mnie w biodro.

      Ukradłam go pewnie przez Chinę. Ale wiem, że coś jest ze mną nie tak. Od tygodni wymiotuję co drugi dzień, a jak chodzę, czuję, jakby ktoś masował mi brzuch, żeby wypchnąć z niego jedzenie. Czasem, kiedy jem mniej, bo mam dość zupy ramen albo ziemniaków, miewam nieregularne krwawienia. Ale mdłości i wymioty każą mi ukraść ten test, zresztą nie tylko one, bo spóźniam się już drugi miesiąc, budzę się co rano z pełnym brzuchem – obrzmiałym i bolącym – czuję wilgoć między nogami, jakbym zaraz miała dostać okresu, ale nie dostaję. Przypominam sobie te wszystkie okazje, kiedy się kochałam z chłopakami, i wydaje mi się, że za każdym razem widziałam te złocistosrebrne opakowania od prezerwatyw przypominające złotą folię z czekoladek w kształcie monet; chłopcy rzucali je na ziemię, jak ze mnie schodzili, jak się rozdzielaliśmy. Właśnie myślę o prezerwatywach, gdy nagle widzę przed sobą kobietę leżącą jedną połową na drodze, a drugą w trawie.

      – Tam jest kobieta! – wołam.

      – I samochód – dorzuca Skeet.

      Faktycznie, w sosny wbił się samochód, który wygląda jak kot wdrapujący się na drzewo. Jakby zeskoczył z drogi, żeby podrapać korę, i chwytając pień, przewrócił się na grzbiet.

      – Nie wiedzieli, że tu trzeba zwalniać? – pyta Skeet. – Wszędzie stoją znaki.

      – Może nie są stąd – odpowiadam, bo widzę w rowie mężczyznę, chodzi w tę i we w tę, trzymając się za głowę. Po policzku spływa mu wijąca się strużka krwi, biegnie między palcami i po przedramieniu. Nie wiedział, że droga zapętla się tutaj jak krew na jego ręce – to najniebezpieczniejsza do jazdy część bayou. Nie wiedział, że budując drogę, puścili ją po każdym suchym skrawku ziemi, jaki mogli znaleźć, i że nie wolno tutaj przekraczać ograniczenia prędkości. Tata też rozbił się na tej serpentynie półciężarówką, oczywiście po pijanemu. Kiedy wrócił do domu, jak puściła go policja, klął przez dobre dwie godziny na Zakręt Śmierci.

      – Potrzebujecie pomocy? – pyta przez okno Duży Henry, gdy zwalniamy i stajemy.

      Skeet patrzy prosto przed siebie, nie zwraca uwagi na wypadek ani na mężczyznę chodzącego tam i z powrotem w rowie.

      Mężczyzna podnosi głowę, wychodzi z rowu. Staje tak blisko kobiety, że przez przypadek mógłby ją kopnąć – jakby jej nie widział. Przyciska dłonią telefon do ucha, a drugą trzyma na przerzedzonych kasztanowych włosach. Ma białą koszulę z białymi guzikami, a przez pierś biegnie mu szarfa krwi niczym u zwyciężczyni konkursu piękności.

      – Możecie mi powiedzieć, gdzie jestem? – pyta, a w zasadzie krzyczy, jakby zwracał się do głuchego staruszka. – Dzwonię pod dziewięćset jedenaście i pytają, gdzie jestem.

      – Niech im pan powie, że między Bois Sauvage a St. Catherine, nad bayou. Niech im pan powie, że najbliżej można dojechać drogą z Pelage i że rozbił się pan tuż przed mostem Dedeaux.

      Mężczyzna kiwa głową, otwiera usta, żeby przemówić.

      – Jestem… – przerywa. – Mógłbyś? Nie pamiętam…

      Wyciąga rękę ku oknu od strony pasażera, podaje zakrwawiony telefon Skeetowi. Skeet nie cofa głowy, nie porusza się. Wpatruje się w dłoń mężczyzny, jakby jej nie widział. Duży Henry chwyta telefon na swój sposób: dwoma palcami. Aparat jest poplamiony krwią.

      – No, doszło do wypadku. Dwoje ludzi, rozbili się o drzewo. – Powtarza, gdzie się znajdujemy. – Tak, ten telefon należy do tego pana, ale kobieta… tylko leży. – Przerywa. – Okej, w porządku, zaczekamy. – Opuszcza wzrok i mamrocze: – Dziękuję.

      Leżąca na ziemi kobieta wygląda, jakby spała: trzyma głowę na ramieniu, ma otwarte dłonie, może coś z nich wypuściła, leży na boku.

      – Co powiedzieli? – pytam.

      – Że mamy z nimi zostać, póki nie przyjadą. Będą za kilka minut.

      – Muszę wracać do domu – sprzeciwia się Skeet.

      Duży Henry obrzuca go dziwnym spojrzeniem, zjeżdża na pobocze i parkuje w wysokiej trawie. Boję się, żeby nie potrącił mężczyzny, który znów stoi zgarbiony w rowie, nie dotyka już kobiety czubkami butów. Patrzy gdzieś w dal, jakby nie widział auta mijającego go w odległości kilku cali.

      – Szczeniaki. Ona jeszcze nie wie, jak się nimi zajmować.

      Duży Henry wyłącza silnik. Obejmuję się ramionami. Test ciążowy uwiera mnie w bok. Duży Henry wyjmuje kluczyki ze stacyjki, patrzy na telefon mężczyzny, który rzucił na kolana. Otwiera drzwi, gramoli się z samochodu, zamyka i rusza ku nieznajomemu.

      – Jest głodna. I karmi – biadoli Skeet.

      W każdym greckim micie pojawia się mężczyzna uganiający się za kobietą albo kobieta uganiająca się za mężczyzną. Nigdy nie mogą się spotkać. W rowie leży ciało, a jakiś człowiek to podchodzi, to odchodzi od niego. Duży Henry przyklęka obok kobiety. Mężczyzna przykucnął, widać tylko jego głowę, za którą łapie się teraz oburącz. Chyba jęczy. Duży Henry kołysze się nad kobietą jak siedzący przy drodze sęp – niezdarnie, ze stopami na zewnątrz. Zastanawiam się, kim dla tego mężczyzny jest ta kobieta o złocistych jak opakowanie prezerwatyw włosach.

      – Nie ufam jej – stwierdza Skeet, odczekawszy, aż Duży Henry nie zdoła go usłyszeć; mówi tak cicho, jakby zapomniał, że siedzę z tyłu.

      – Myślisz, że to rodzina czy znajomi? – Zmieniam pozycję, żeby test nie drapał mnie w biodro, ale nie robię tego gwałtownie, żeby mi nie wypadł zza paska szortów. Skeetah nie odpowiada. Popycham jego fotel.

      – Co?

      – Rodzina czy znajomi? – Odwracam głowę i widzę, że mężczyzna podchodzi do samochodu.

      Duży Henry coś do niego wrzeszczy, ale tutaj słychać tylko mamrotanie.

      – Kochankowie – mówi.

      – Jak to?

      – Wiesz, o co mi chodzi – dorzuca.

      Zawsze wydawało mi się, że Skeet nie ma pojęcia o połowie rzeczy, które dzieją się w Gliniance. Zawsze widywałam go – odkąd po raz pierwszy przyprowadził do domu jakiegoś pitbulla, którego, jak mówił, ukradł z czyjegoś podwórka, a miał wtedy dwanaście lat – tylko z psami. Pręgowanymi, wyliniałymi, białoróżowymi, grubymi, a czasem tak wychudzonymi, że ich kości wyglądały jak