Gwiazdy Oriona. Aleksander Sowa

Читать онлайн.
Название Gwiazdy Oriona
Автор произведения Aleksander Sowa
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-66229-24-2



Скачать книгу

Ty też, Dobrowolski.

      – Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Rudzielec krzyżuje ręce.

      – Ściągnij tu psiarka. Przynajmniej jednego, najlepiej trzech. Psy mają być tropiące.

      – Nie podlegam panu – powtarza spokojnie miejscowy. – Nie jest pan moim przełożonym. Nie będę wykonywał pana poleceń. I to jest mój teren. To są moi ludzie, nie pana. Też nie wykonają pańskich poleceń.

      – Jesteś pewien?

      – Wyraziłem się jasno.

      – Jesteś w błędzie.

      – Nie jesteśmy kolegami, komisarzu – odpowiada Dobrowolski. – Informuję, że złożę na pana raport! Poważnie narusza pan etykę zawodową policjanta.

      – Zastanów się, jakiego durnia z siebie robisz.

      – Coś powiedział?

      – Jest rok dziewięćdziesiąty pierwszy. Szósty lutego. Uherek widziałem w listopadzie – mówi Grzesik i dodaje ciszej: – Martwą. Wisiała w nieczynnej hucie w Dąbrowie. A ty mi do jej rodziców patrol wysyłasz, durniu jeden?

      Naczelnik Wydziału Kryminalnego powiatówki z Sosnowca otwiera usta z wrażenia i blednie. Przez kilka sekund stoi jak słup soli, po czym mruga oczami, odwraca się i biegnie do samochodu.

      Grzesik spogląda na ciało, kręci głową i wciąga mroźne powietrze do płuc.

      – Przynajmniej dowód się znalazł – mruczy, splunąwszy na trzciny.

      Wiatr się nasila, cienie na śniegu stają się coraz krótsze. Mroźne powietrze pachnie węglem i palonym koksem.

      12

      Emil biegnie równym tempem. W wilgotnym powietrzu czuć zapach dymu. Szeregowemu nie przeszkadza zapadający zmrok, mokre liście i to, że ścieżka wzdłuż ogrodzenia warszawskich Oddziałów Prewencji Policji to nie najlepsze miejsce do kształtowania tężyzny fizycznej. Pozwala jednak, by umysł odpoczywał. Wreszcie wchodzi na piętro swojej kompanii.

      – Ej, ty! Ty jesteś Stompor? Odpowiadaj, jak się pyta służba dyżurna.

      Emil obrzuca wzrokiem policjanta. Uznaje, że szermierka słowna nic nie da. Właściwsze byłoby przylanie w mordę, ale to pociągnie za sobą kłopoty.

      – A co?

      – Gówno! Najebało ci prądu w kitę? Nie umiesz się odezwać, jak się pyta policjant starszy falą, sierściuchu zajebany?!

      Emil ryzykuje i robi krok w przód. Wie, że w miejscu, w którym się znalazł, krzyk zastępuje rozsądek, a przekleństwa kulturę.

      – Zapierdalaj do dowódcy! I migiem, bo nie wygląda na zakochanego w tobie.

      Nagle zjawia się szczupła, wysuszona postać i zaczyna się przyglądać. Emil stoi w przemoczonych resortowych trampkach, w jasnej bluzie, na której niczym żabot odznacza się plama od potu.

      – Biegałeś?

      – Melduję, że tak.

      – Swetr masz przepocony. Doprowadź się do porządku. I zamelduj u mnie – mówi Kostecki, odwraca się i znika.

      W jego głosie nie ma cienia pogardy, jaką zwykł obdarzać podwładnych. Emil spogląda na dyżurnego. Ten wzrusza ramionami i pochyla się nad książką przebiegu służby.

      Emil nabiera powietrza i rusza. Ciekawe, do czego tym razem przyczepi się ten skurwiel – myśli, ruszając długim, zbyt słabo oświetlonym i ponurym korytarzem.

      – I grzeczniej proszę – rzuca za siebie. – Bo to się może źle skończyć.

      – Co?

      – Gówno! Mówi się proszę.

      Miejsca w rodzaju tego, w jakim się znalazł, nawet w różnych miastach czy województwach wyglądają podobnie. Są jednakowo ponure, choćby nie wiadomo jak starano się je ożywić kolorem. I zawsze wypełnia je smród. W każdym z tych miejsc jest on inny, wyjątkowy i niepowtarzalny. A wspólnym mianownikiem jest głupota.

      13

      Słońce już zaszło i dziesiąty dzień października 1991 roku dobiegał końca. Brudne, zadymione miasto okryła spotęgowana przez mżawkę ciemność, z rzadka rozpraszana przytłumionym światłem. Wilgoć spływająca na krzywe chodniki czyniła w takie wieczory zapylone powietrze nieznośnie ciężkim. Stalowe wieże kopalni pogrążyły się w zasłonie z kropelek wody. W dali nad koksownią majaczył błękitno-czerwony język ognia.

      – Przepraszam...

      – Tak?

      – Chyba się zgubiłem – zaczął nieznajomy, kiedy tramwaj zatrzymał się przy zdewastowanym przystanku. – Mam kolegę z wojska w Bytomiu, a byłem przejazdem w Chorzowie. – Akcent zdradzał, że nie pochodzi stąd. – Na rozkładzie stało, że dziewiątka tam jedzie, więc przeliczyłem przystanki, wsiadłem, ale coś mi się nie zgadza – wyjaśnił zakłopotany.

      – Bo to jest Ruda – odpowiedziała dziewczyna. – Bytom jest w tamtą stronę. – Wskazała ręką za tory.

      – To nie jestem w Bytomiu?

      – Ja, na Bytomiu, ale w Rudzie.

      – Nie rozumiem. To gdzie w końcu trafiłem?

      – Jest pan w Rudzie Śląskiej, ale ta dzielnica nazywa się Nowy Bytom.

      – To co teraz zrobić? – zapytał, stawiając kołnierz.

      Pogoda w dniu siedemnastych urodzin Oliwii Bieleckiej nie rozpieszczała. Było deszczowo i zimno.

      – A gdzie dokładnie pan się wybiera?

      – No – podrapał się za uchem – do Bytomia.

      – A gdzie dokładnie?

      – Mam to zapisane. – Wyjął z kieszeni pomiętą kartkę i podał dziewczynie. – Proszę spojrzeć.

      Zwróciła uwagę, że adres zanotowano starannym, pięknym pismem: Bytom-Szombierki, Adolfa Piątka 10. Spojrzała na nieznajomego. Zrobiło jej się go żal. Biedak zabłądził, a aura nie zachęcała do zwiedzania śląskich dzielnic.

      – Na Szombierki dojedzie pan sto czterdziestką szóstką. Niech pan zapyta kierowcy.

      – Wariacji można dostać.

      – Niech się pan nie przejmuje – odparła. – Wychowałam się tutej, ale sama czasem się stracę. Proszę iść ze mną. Pokażę panu, gdzie jest pana przystanek. To niedaleko.

      – O! To bardzo miło z pani strony. Dziękuję.

      – Skąd pan przyjechał?

      – Z centrali.

      Ulicę okrywała szarzyzna, mgła i mżawka, a ciężkie, mokre powietrze przesycał ów znany każdemu w tamtych stronach zapach przypominający spalone hamulce. Od Mysłowic po Zabrze i od Halemby do Piekar tamtego dnia było tak samo.

      – Nie potrafię się tutaj odnaleźć – mówił, rozglądając się ciekawie. – Wszędzie tylko magazyny, tory, latarnie, szyby. Tylko żelazo i cegły.

      – Nie dziwię się. A jeszcze likwidują tramwaje i autobusy.

      – I ta okropna pogoda.

      Odrapany tramwaj minął ich z łoskotem. Stado gawronów poderwało się na ogołocone drzewa wokół nieczynnych magazynów. Minęli familoki z czerwonej cegły na Kaufhausie.

      – To tam. – Wskazała przystanek po drugiej stronie ulicy. – Proszę