Название | Gwiazdy Oriona |
---|---|
Автор произведения | Aleksander Sowa |
Жанр | Классические детективы |
Серия | |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66229-24-2 |
Moje pierwsze wspomnienie pochodzi z czasów, kiedy miałem trzy latka. Musiało to być jesienią 1959 roku. Wiem, że działo się to w Ujeścisku, bo tak nazywała się wieś, w której mieszkaliśmy. Jest tam cmentarz pełen starych nagrobków. Dziś na pozostałości po nim można trafić przy ulicy Cedrowej w Gdańsku. Jest już opuszczony, zarośnięty drzewami. W lecie chwasty są tak wysokie, że zasłaniają nawet te nieliczne nagrobki, o które ktoś wciąż dba i które odwiedza.
– Tu jest grób twojego braciszka, synku – powiedziała wtedy.
– Co to glób?
– Stąd poszedł do nieba, kiedy ciebie mamusia nosiła w brzuszku.
– I teraz jest gdzie?
Wiatr pędzi ciemnoszare, poszarpane chmury. Matka spogląda w górę i nie odpowiada. Widzę, jak wyjmuje z kieszeni płaską butelkę.
– W niebie – mówi ciszej.
– A cemu nie z nami?
– Bo został aniołkiem.
Jest zimno. Żółte liście suną po ziemi, zatrzymują się na nagrobkach, na moich bucikach.
– Tes bede janiołkiem?
– Nie.
– Cemu?
– Twój braciszek jest w niebie, bo zostawił mamę. Ty zostałeś. Z mamą, tatą i babcią. – Głos jej się łamie.
Widzę, że płacze. Zaskakujące, że nie umiem przypomnieć sobie jej twarzy. Pamiętam niebieskie oczy i to, jak spod chustki wiatr rozwiewał jej włosy koloru zachodzącego słońca.
– Zimno.
– Jeszcze chwilka – mówi łagodnie. – Zaraz idziemy.
Pochyla się nad mogiłką. Bezskutecznie próbuje zapalić znicz. Wiatr gasi płomień. Słyszę ptaki. Widzę stado gawronów. Powoli zapada zmierzch.
– Zimno mi.
– Milcz! – W jej oczach pojawia się wściekłość. – Jak śmiesz o tym myśleć?!
Nie odzywam się, czując marznące palce. Ona wstaje i poprawia niesforny kosmyk, który wiatr ciągle zawiewa jej na bladą twarz.
– Jak możesz mówić, że jest ci zimno? – mówi, pociągając kolejny łyk. – Wiesz, jak zimno musi być Andrzejkowi tam, pod ziemią? Myślałeś o tym?
– Pseciez jest w niebie?
– Zamknij się! – Matka wybucha płaczem. – Nic nie mów! – szlocha w dłonie. – Nie odzywaj się!
Rozglądam się. Jesteśmy sami. Jest coraz ciemniej. Mama wciąż płacze, wiatr cichnie. Na dachu kaplicy, na grobach i krzyżach rozsiadają się wielkie ptaki. Widzę, jak w świetle latarni połyskują ich ciemnogranatowe pióra. Do mojego serca wdziera się strach.
– Nie płac, mamusiu. – Obejmuję jej nogę. – Pseplasam.
– Zamknij się! – warczy przez łzy. – Milcz! Jak możesz? Przecież gdyby nie ty, nigdy by do tego nie doszło! Nigdy! On by żył!
– Zimno.
– Zamknij mordę, cholerny bękarcie! – Jej dłoń ląduje na moim policzku.
Upadam, uderzam głową w nagrobek.
– Przepraszam, synku. Przepraszam, kochany... – powiedziała pewnie tamtego jesiennego dnia, ale nigdy nie wybaczyła mi śmierci swojego pierwszego dziecka.
Jedna z teorii psychologicznych głosi, że nie pamiętamy pierwszych trzech lat życia między innymi dlatego, że nie posługiwaliśmy się w tym czasie mową, a człowiek zapamiętuje to, co potrafi opisać słowami. Albo to nieprawda, albo jestem wyjątkiem.
5
O brzasku tego listopadowego dnia 1990 roku postrzępione chmury od strony Olkusza i Zawiercia straciły nocny stalowoszary kolor. Odcienie szkarłatu, ciemnego różu, minii, maków i mahoniu oświetliły Karola Grzesika. Można byłoby o nim rzec, że jest nawet przystojny z tą swoją twarzą modela, gdyby nie nadwaga. Policjant wysiadł z cichym sapnięciem z nieoznakowanego volkswagena.
– Ale ziąb – rzucił. – Zima idzie.
– Już osiemnasty – odpowiedział Dębski, podając rękę. – Zaraz wigilia i święta.
Grzesik splunął i dmuchnął w dłonie. Dymy z Huty Katowice unosiły się skośnie ku niebu, które z każdą minutą zapalało się żywszą purpurą wschodu słońca.
– Jak ją znaleźliście?
– Rodzina zgłosiła zaginięcie.
– Kiedy?
– Wczoraj.
– Konkretnie kiedy?
– Wczoraj wieczorem – odparł Dębski. – O dwudziestej trzeciej. O północy zaczęliśmy szukać. O pierwszej mieliśmy trupa.
– Szybko – zauważył Grzesik. – Jak się nazywa?
– Ewa Uherek. Ostatni raz widziała ją koleżanka z pracy, tu, niedaleko. – Dębski wskazał ulicę za płotem. – Pożegnała się z nią po zmianie. Obie poszły do domu.
– Uherek nie dotarła?
– Świadek też. Zeznała, że Uherek w szatni przez pomyłkę zabrała jej klucze. Ona po dotarciu do domu znalazła klucze koleżanki w torebce.
– Zamieniły się?
– Na to wygląda. Poszła do niej, ale Uherek w domu nie było. Matka powiedziała, że nie dotarła. Zgłosiły zaginięcie. Zaczęliśmy szukać.
– Tak od razu, nie czekaliście nawet doby?
– Było uzasadnione podejrzenie, że coś się wydarzyło.
Niebo płonęło od Olkusza aż po Tychy. Zimny wiatr sprawiał, że marzli bardziej, niż wskazywał na to termometr.
– Co to za miejsce? Horrory tu kręcą?
– Teraz i tak jest dobrze – odpowiedział Dębski. – Kiedyś śmierdziało stąd na całej dzielnicy. Jak zaczęli budować hutę, trza było ulicę zamknąć. Od tamtej pory zaczęło to podupadać.
Zewsząd otaczały ich opuszczone, zrujnowane budynki mieszkalne i przemysłowe. Grzesik rozejrzał się, jakby szukając w chwiejących się na wietrze rachitycznych brzozach, w pustych oczodołach okien bez szyb, na tle rdzewiejących hal, walcowni i w ruderach, które kiedyś były budynkami administracji, odpowiedzi na pytanie, czy ta zbrodnia ma związek z zabójstwem z Bytomia.
– Mój dziadek tutaj pracował. Ojciec też – powiedział Dębski.
– A pan do resortu poszedł?
– Co mi zostało? Fedrować na grubie, do huty iść, wdychać ołów jak dziad i ojciec. Albo mundur.
– Dawno to już nieczynne?
– W latach siedemdziesiątych wysiedlono ludzi z ulicy, ale zakład działał. Akumulatory przerabiali. Od stanu wojennego nic już tutaj nie ma.
Grzesik ostrożnie posuwał się za przewodnikiem.
– Tak bywa.
– Choć jedna dobra strona wojny z narodem.
Grzesik nie odpowiedział.