Название | Gwiazdy Oriona |
---|---|
Автор произведения | Aleksander Sowa |
Жанр | Классические детективы |
Серия | |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66229-24-2 |
– Dobrowolski Władysław. To mój bajzel.
Czerwone twarze marznących policjantów w niebieskich mundurach moro i brązowych uszankach świadczyły, że zabezpieczają to miejsce od co najmniej kilku, zapewne bardzo nieprzyjemnych godzin.
– Sztywniak. Wygląda na niezłą sztukę. Naprawdę, aż żal patrzeć – zapiszczał miejscowy. – Szkoda baby.
Cienki głos irytował Grzesika. Drażnił go zresztą każdy krok w kierunku miejsca zbrodni. Musiał je stawiać w głębokim śniegu, a ostatnią rzeczą na świecie, jaką lubił, był zbędny wysiłek.
– Coś ustaliliście?
– Mamy już jej tożsamość. Nazywa się Ewa Uherek.
– Jak?
– Uherek, a co? – Dobrowolski uniósł brwi.
Grzesik zatrzymał się i wciągnął mroźne powietrze. Igiełki lodu zakłuły go w nosie. Dobrowolski działał mu na nerwy.
– Czy w Sosnowcu wprowadzono do policji inne standardy?
– Co? Nie rozumiem.
– Nie dziwię się.
– Co proszę?
– To, co pan słyszał.
– Jak mam to rozumieć? – odparł Dobrowolski. – Coś pan sugeruje?
Spojrzeli sobie w oczy. Grzesik z metrem osiemdziesiąt wzrostu i ponad setką kilogramów wagi przewyższał Dobrowolskiego o ponad głowę i pięćdziesiąt kilogramów.
– Możemy przejść do rzeczy? – powiedział Grzesik.
– Oczywiście.
– Ja myślę. – Grzesik splunął. – Skąd wiecie, jak się nazywa?
– Ustaliliśmy.
– Aha. Coś jeszcze o niej ustaliliście?
– Na razie niewiele. Wysłałem swoich ludzi do jej rodziców.
– Trzeba ich zawrócić. Natychmiast.
– Proszę?
– Niewyraźnie mówię? – Grzesik sapnął zirytowany. – Trzeba ich zawrócić.
– Panie komisarzu – Dobrowolski podniósł piskliwy głos – nie jest pan u siebie. Nie będzie mi pan na moim podwórku wydawał poleceń. – Stuknął Grzesika palcem w pierś. – A tym bardziej bezsensownych. Nie pozwolę sobie na to. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno?
Grzesik wyjął paczkę carmenów. Zgasił zapałkę na wietrze, obrzucając gliniarza zimnym spojrzeniem. Zaciągnął się i splunął na brudny śnieg. Łypnął okiem na Dobrowolskiego, znów się zaciągnął i zmrużył oczy. Pokiwał głową.
– Jak najbardziej.
– Cieszę się – dodał spokojniej Dobrowolski. – Nie będę robił problemów, ale wymagam szacunku.
Kilka chwil później Grzesik zobaczył warkocz krwi w śniegu, ciągnący się niczym trop postrzelonego zwierzęcia ścieżką pomiędzy trzcinami. Kilkanaście metrów dalej jego oczom ukazało się miejsce zbrodni. Widząc pochylających się nad nagim ciałem gliniarzy, pomyślał, że znów stracili wszystkie ślady.
– Jak umarła?
– Bez bólu.
Nagły podmuch wiatru poruszył oszronione źdźbła. Trzciny nieprzyjemnie zaszeleściły. Grzesik przyglądał się ciału.
– W żadnym razie. Tak nie można umrzeć bez bólu.
– Można – odpowiedział policjant rysujący szkic. – Na szczęście dla niej.
– Raczej nie czuła tego, co z nią wyprawiał – wtrącił Dobrowolski, dmuchając w zmarznięte dłonie. – Ciul posrany.
10
Nie umiem przypomnieć sobie jego twarzy. Pamiętam głos i to, jak siedzi przy piecu, wpatrzony w podłogę. Panowie psychiatrzy, panowie psychologowie, czy jego postać przyczyniła się do rozwoju nowotworu zabójcy w mojej głowie?
– No i co tam u ciebie słychać, tygrysie?
– Co się stało z Andrzejkiem?
Ojciec marszczy brwi. Patrzy na mnie uważnie i zastanawia się nad odpowiedzią. Potem mnie przytula i głaszcze po głowie.
– Mama, żeby cię urodzić, trafiła do szpitala. Mnie nie było, twój brat się skaleczył – odpowiada, przełykając ślinę. – A potem zachorował i... jest w niebie.
– W przedszkolu powiedzieli, że jesteś Niemcem. A mnie nazywają szwabem.
– Nie przejmuj się. – Widzę, że jest zakłopotany. – Ludzie zawsze gadają.
– Strzelałeś do Polaków?
Unosi zmęczone oczy. Dostrzegam to, co zrozumiałem jako dorosły. Zapadnięte policzki, bezzębne usta, wychudzona sylwetka i siwe włosy. I te oczy. Puste, bladoniebieskie, bez nadziei, zawsze takie same, jak u wiecznie ściganego zwierzęcia.
– Nie wiem, jak długo tutaj jeszcze zostanę. – Chwyta mnie o wiele za mocno. – To może być nasza jedyna okazja na taką rozmowę, rozumiesz?
– Nie.
– Kiedyś to pojmiesz. A teraz posłuchaj: to, co ci teraz powiem, to tajemnica. Nie możesz o tym nikomu mówić. Nikomu. Ani w przedszkolu, ani babci, ani w szkole, jak już do niej pójdziesz. Nikomu. Nawet mamie. Ale zapamiętaj moje słowa, kiedyś je zrozumiesz.
– Nikomu.
– Nic nie wiesz, nic nie widzisz, nic nie mów. Nie jestem Niemcem. I ty też nie jesteś Niemcem. Jesteśmy Polakami.
– To dlaczego przezywają mnie szwabem albo niemieckim bękartem?
– Kiedyś, przed wojną, kiedy poznałem mamę, Gdańsk nie był polski ani niemiecki. To było wolne miasto. W domu z twoim dziadkiem i babcią mówiliśmy po kaszubsku. Jesteśmy Kaszubami.
– Kaszub jest Polakiem czy Niemcem?
– Dla Niemców jest Polakiem, a dla Polaków Niemcem. Niemców w Polsce się nienawidzi. Kiedy wybuchła wojna, twój tato musiał iść do wojska.
– Polskiego czy niemieckiego?
– Do niemieckiego – odpowiada ciszej ojciec. – Ale twojemu tacie udało się z tego wojska uciec. I teraz uważaj. – Podnosi palec. – Przyłączyłem się do akowców.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że nie wolno ci nigdy o tym mówić. Jeśli komuś o tym powiesz, tatuś pójdzie znów do więzienia.
– Już byłeś w więzieniu.
Dziś wiem, że ojciec obwiniał się za śmierć mojego brata. Myślał, że gdyby był w domu, zamiast siedzieć, brat by żył.
– Byłem – mówi. – Za to, że dołączyłem do nich. I w każdej chwili mogę znowu tam trafić, ale teraz jestem tutaj, z wami.
Spoglądam na jego dłonie. Na żadnym palcu nie ma paznokcia. Jeszcze nie wiem, że jestem pomyłką natury, wściekłą bestią, która za kilkanaście lat zacznie zabijać.
Byłem jedynie chłopcem, dla którego liczyło się, że przyszło Boże Narodzenie, a z nim ojciec leżący w odświętnym ubraniu w trumnie. Ma oczy zamknięte, wygląda na śpiącego, a jego ręka jest zimna. Patrzę na niego i czekam, aż się obudzi, uśmiechnie i mnie przytuli, mówiąc: „No i co tam u ciebie słychać, tygrysie?”.