Название | Uwolniona |
---|---|
Автор произведения | Tara Westover |
Жанр | Биографии и Мемуары |
Серия | |
Издательство | Биографии и Мемуары |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380155237 |
Wychodząc, wpadłam na babcię, która czekała na mnie w korytarzu.
– Umyłaś ręce? – zapytała słodkim, przymilnym tonem.
– Nie – odpowiedziałam.
Moja odpowiedź zdjęła warstwę lukru z jej głosu.
– Dlaczego?
– Nie były brudne.
– Po skorzystaniu z toalety zawsze trzeba umyć ręce.
– To nie może być aż takie ważne – odparłam. – U nas w domu w łazience nawet nie mamy mydła.
– To nieprawda – powiedziała. – Dobrze wychowałam twoją matkę.
Przybrałam bojową postawę, gotowa się kłócić, powiedzieć babci jeszcze raz, że nie używamy mydła, ale kiedy podniosłam wzrok, nie zobaczyłam kobiety, którą spodziewałam się ujrzeć. Nie wyglądała na kogoś zbytnio przywiązanego do błahostek, kto cały dzień potrafi rozprawiać namiętnie o swoim białym dywanie. W tej chwili była odmieniona. Może chodziło o kształt jej oczu, gdy je zmrużyła, patrząc na mnie z niedowierzaniem, a może o twardą linię jej ust, mocno zaciśniętych, zawziętych. A może o nic nie chodziło, może to była ta sama stara kobieta, która wyglądała jak zawsze i mówiła to, co zawsze. Może jej odmiana była efektem chwilowej zmiany mojej perspektywy, może była to jego perspektywa, brata, którego nienawidziłam i którego kochałam.
Babcia zaprowadziła mnie do łazienki i patrzyła, jak myję ręce, a potem kazała mi je wytrzeć w różowy ręcznik. Piekły mnie uszy i ściskało w gardle.
Wkrótce potem, po drodze z pracy odebrał mnie tato. Zatrzymał samochód i zatrąbił klaksonem, żebym wyszła, co też zrobiłam ze spuszczoną głową. Babcia szła za mną. Pospieszyłam na miejsce pasażera, skąd przełożyłam pudełko z narzędziami i rękawice do spawania, a w tym czasie babcia powiedziała tacie, że nie myję rąk. Tato słuchał, ssąc od wewnątrz policzki i prawą ręką majstrując przy skrzyni biegów. W środku gotował się od śmiechu.
Wróciwszy do ojca, poczułam jego moc. Moje oczy pokryła dobrze znana soczewka i babcia straciła władzę, jaką może miała nade mną godzinę wcześniej.
– Nie uczycie dzieci mycia rąk po skorzystaniu z toalety? – zapytała babcia.
Tato skręcił ciężarówką. Gdy zaczęła toczyć się do przodu, pomachał i odpowiedział:
– Uczę je, żeby nie sikały sobie na ręce.
Rozdział 6
Tarcza i puklerz
Tej zimy, która nastąpiła po wyjeździe Tylera, Audrey skończyła piętnaście lat. Odebrała prawo jazdy z gmachu sądu hrabstwa, a po drodze do domu znalazła pracę przy robieniu hamburgerów. Potem drugą, przy dojeniu krów o czwartej każdego ranka. Od roku kłóciła się z tatą, opierając się ograniczeniom, jakie na nią nakładał. Teraz miała pieniądze, własny samochód, mało co ją widywaliśmy. Rodzina się kurczyła, stara hierarchia zagęszczała.
Tato nie miał wystarczająco dużej ekipy, żeby budować stodoły, dlatego wrócił do zbierania złomu. W związku z nieobecnością Tylera wszyscy awansowaliśmy: Luke w wieku szesnastu lat został najstarszym synem, prawą ręką ojca, a Richard i ja zajęliśmy jego miejsce jako szeregowcy.
Pamiętam pierwszy poranek, kiedy weszłam na złomowisko jako członkini ekipy ojca. Ziemia była skuta lodem, nawet powietrze zdawało się skostniałe. Znajdowaliśmy się na podwórku nad niżej położonym pastwiskiem, które wypełniały setki samochodów i ciężarówek. Niektóre były stare i zepsute, ale większość stanowiły wraki po wypadkach i było to widać – pogięte, połamane, powykręcane, robiły wrażenie, jakby je wykonano z pogniecionego papieru, a nie ze stali. Pośrodku podwórka znajdowało się szerokie i głębokie jezioro szczątków i części: cieknące akumulatory, kołtuny izolowanego przewodu miedzianego, porzucone skrzynie biegów, zardzewiałe płaty blachy falistej, stare krany, zniszczone kaloryfery, ząbkowane kawałki błyszczących mosiężnych rur, i tak dalej, i tak dalej. Była to niekończąca się, bezkształtna masa.
Tato zaprowadził mnie nad jej skraj.
– Wiesz, czym się różni aluminium od stali nierdzewnej? – zapytał.
– Chyba tak.
– Chodź tutaj.
Ton jego głosu był niecierpliwy. Tato przyzwyczaił się do rozkazywania dorosłym mężczyznom. Gdy musiał objaśniać dziesięcioletniej dziewczynce, na czym polega jego praca, oboje poczuliśmy się niepewnie.
Wyszarpał kawałek błyszczącego metalu.
– To jest aluminium – powiedział. – Widzisz, jak błyszczy? Czujesz, jakie jest lekkie? – Włożył mi ten kawałek do ręki. Miał rację, nie był tak ciężki, na jaki wyglądał. Następnie podał mi wygiętą rurę. – A to jest stal.
Zaczęliśmy sortować szczątki metalu na stosy – aluminium, żelaza, stali, miedzi – żeby można było je sprzedać. Podniosłam kawałek żelaza. Pełno było na nim brązowej rdzy, a poszarpane krańce drapały mnie w dłonie. Miałam skórzane rękawiczki, ale kiedy tato je zobaczył, powiedział, że mnie spowolnią.
– Szybko zrobią ci się odciski – zapewnił, gdy mu je oddawałam. W sklepie znalazłam kask, ale jego tato też mi odebrał.
– Próbując utrzymać to głupstwo na głowie, będziesz wolniej się ruszać.
Tato żył w lęku przed czasem. Czuł, że czas go goni. Widziałam to w niespokojnych spojrzeniach, jakie rzucał ku przesuwającemu się po niebu słońcu, w zniecierpliwieniu, z jakim szacował każdy odcinek rury albo kawałek żelaza. Dla niego każdy kawałek złomu stanowił kwotę, za jaką można go sprzedać, pomniejszoną o czas potrzebny na sortowanie, pocięcie i dostarczenie do skupu. Każdy skrawek żelaza, każdy krążek miedzianego przewodu był groszem, dziesięciogroszówką, dolarem albo mniejszą kwotą, jeśli wydobycie go i przyporządkowanie zajmowało więcej niż dwie sekundy. Tato bezustannie przeliczał te nędzne zyski pod kątem wydatków na utrzymanie domu na godzinę. Doszedł do wniosku, że aby w domu się świeciły światła i było w nim ciepło, musi pracować w tempie na złamanie karku. Nigdy nie widziałam, żeby kiedykolwiek przynosił odpady do kosza na sortowane skrawki – z całą siłą rzucał nimi stamtąd, gdzie akurat stał.
Gdy pierwszy raz zobaczyłam, jak to robi, pomyślałam, że to przypadek, niezręczność, którą należało skorygować. Wtedy jeszcze nie rozumiałam zasad rządzących tym nowym dla mnie światem. Schyliłam się, żeby sięgnąć po miedziany zwój, kiedy powietrze obok mnie przecięło coś ogromnego. Gdy odwróciłam się w tamtym kierunku, dostałam prosto w brzuch stalowym wałem.
Uderzenie powaliło mnie na ziemię.
– Ups! – krzyknął tato.
Przewróciłam się na lód, zwijając się z bólu. Gdy podniosłam się z powrotem na nogi, tato puścił już w ruch następną rzecz. Zrobiłam unik, ale straciłam równowagę i upadłam. Tym razem się nie podnosiłam. Trzęsłam się, ale nie z zimna. Skóra mrowiła mi w poczuciu pewności nadchodzącego niebezpieczeństwa, jednak gdy poszukałam wzrokiem jego źródła, zobaczyłam tylko zmęczonego starego człowieka, który szarpał się z kawałkiem zepsutego światła samochodowego.
Przypomniały mi się te wszystkie przypadki, gdy jeden z moich braci wpadał do domu tylnymi drzwiami, wyjąc z bólu i trzymając się za jakąś część ciała, która była rozcięta, zmiażdżona, złamana albo oparzona. Przypomniało mi się, jak dwa lata