Название | Uwolniona |
---|---|
Автор произведения | Tara Westover |
Жанр | Биографии и Мемуары |
Серия | |
Издательство | Биографии и Мемуары |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380155237 |
Tylerowi bardzo się tam podobało. Spokój, porządek, łagodny cichy głos, jakim moi dziadkowie zwracali się do siebie. W domu panowała taka atmosfera, że instynktownie, choć nikt tego nie mówił, czułam, że nie wolno mi krzyczeć, nie wolno nikogo bić ani przebiegać przez kuchnię z dużą prędkością. Ktoś musiał mi jednak powiedzieć, i to nie raz, żebym zostawiła ubłocone buty przy drzwiach.
– Wyjechać do college’u! – wykrzyknęła babcia, gdy już usiedliśmy na sofie o kwiecistym wzorze. Odwróciła się do mnie. – Musisz być bardzo dumna ze swojego brata!
Uśmiechała się, mrużąc oczy. Widziałam wszystkie jej zęby. „A niech sobie babcia myśli, że skazanie się na pranie mózgu jest czymś, z czego trzeba się cieszyć”, pomyślałam.
– Muszę do łazienki – powiedziałam.
Gdy znalazłam się sama w korytarzu, szłam powoli, zatrzymując się przy każdym kroku, żeby stopy mogły zanurzyć się w dywanie. Uśmiechnęłam się na wspomnienie słów taty, że babcia może mieć taki biały dywan tylko dlatego, że dziadek nigdy nie wykonywał prawdziwej pracy.
– Może i moje ręce są brudne – powiedział tato, mrugając do mnie i pokazując czarne paznokcie – ale to jest uczciwy brud.
Minęło kilka tygodni, była pełnia lata. Pewnej niedzieli tato zwołał całą rodzinę.
– Mamy spore zapasy jedzenia – oznajmił. – Mamy zapasy paliwa i wody. Nie mamy natomiast pieniędzy. – Wyjął z kieszeni dwudziestodolarówkę i zmiął ją w dłoni. – Nie tych fałszywych. Podczas Dni Ohydy to nie będzie nic warte. Ludzie będą dawać banknoty studolarowe za rolkę papieru toaletowego.
Wyobraziłam sobie świat, w którym zielone banknoty zaśmiecają szosę niczym puste puszki po napojach. Rozejrzałam się dookoła. Wydawało się, że reszta też sobie to wyobraża, zwłaszcza Tyler. Jego wzrok był skupiony i pełen determinacji.
– Odłożyłem trochę pieniędzy – powiedział tato. – I wasza matka też ma trochę. Wymienimy je na srebro. Tego wkrótce będą pragnęli ludzie – srebra i złota.
Kilka dni później przyniósł do domu srebro i nawet trochę złota. Metal miał kształt monet spakowanych w małych ciężkich pudełkach, które tato przenosił przez dom i składował w piwnicy. Nie pozwalał mi ich otworzyć.
– To nie jest do zabawy – powiedział.
Jakiś czas później Tyler wziął kilka tysięcy dolarów, niemal wszystkie oszczędności, jakie mu zostały po zapłaceniu farmerowi za traktor i tacie za vana, i kupił własny stosik srebra, który złożył w piwnicy obok gabloty z bronią. Stał tam dłuższą chwilę, rozmyślając nad pudełkami, jakby zawieszony między dwoma światami.
Tyler był miękki – ubłagałam go i dał mi srebrną monetę wielkości mojej dłoni. Moneta mnie uspokoiła. Wydawało mi się, że fakt, iż Tyler ją kupił, było deklaracją lojalności, obietnicą złożoną rodzinie, że mimo szaleństwa, jakie go opanowało i kazało mu wyjechać do szkoły, ostatecznie wybierze nas. Będzie walczyć po naszej stronie, gdy nadejdzie Koniec. Do czasu gdy liście zaczęły zmieniać kolory z jałowcowej zieleni lata na czerwienie i brązowe złota jesieni, moneta lśniła już nawet przy najsłabszym świetle, wypolerowana tysiącem dotknięć palca. Uspokajała mnie sama jej fizyczność, pewność, że jeśli moneta jest prawdziwa, to Tyler nie może wyjechać.
Pewnego sierpniowego ranka obudziłam się i zobaczyłam, że Tyler pakuje swoje ubrania, książki i płyty do pudeł. Gdy usiedliśmy do śniadania, był już prawie gotowy. Szybko zjadłam i poszłam do jego pokoju, spojrzałam na półki, były puste, została tylko jedna płyta, ta czarna przedstawiająca ludzi ubranych na biało, których teraz rozpoznawałam jako Mormon Tabernacle Choir. Tyler pojawił się w drzwiach.
– Z-z-zostawiam ci ją – powiedział.
A potem wyszedł i zaczął myć wężem swój samochód, zmywając z niego kurz Idaho dopóty, dopóki auto nie wyglądało tak, jakby nigdy nie jechało polną drogą.
Tato skończył śniadanie i wyszedł bez słowa. Rozumiałam dlaczego. Widok Tylera ładującego pudła do samochodu przyprawiał mnie o obłęd. Chciałam krzyczeć, lecz zamiast tego pobiegłam tylnymi drzwiami przez wzgórza ku szczytowi. Biegłam, aż odgłos krwi pulsującej w uszach stał się głośniejszy niż myśli w mojej głowie. Wtedy odwróciłam się i pobiegłam z powrotem, wokół pastwiska, do czerwonego wagonu. Wdrapałam się na dach w ostatniej chwili, żeby zobaczyć, jak Tyler zamyka bagażnik i obraca się w kółko, jakby chciał powiedzieć do widzenia, ale nie było nikogo, z kim mógłby się pożegnać. Wyobrażałam sobie, jak mnie woła, i jego pochyloną twarz, gdy nie odpowiedziałam.
Gdy zeszłam na dół, był już za kierownicą, a kiedy wyskoczyłam zza żelaznego zbiornika, toczył się polną drogą. Zatrzymał się, wyszedł z samochodu i przytulił mnie. To nie był taki miażdżący uścisk, jaki dzieciom często serwują dorośli, ale ten inny, oboje staliśmy, a on przyciągnął mnie do siebie i przysunął swoją twarz do mojej. Powiedział, że będzie za mną tęsknił, potem mnie puścił, wsiadł do samochodu i zjechał szybko ze wzgórza na szosę. Patrzyłam, jak opada kurz.
Tyler rzadko później przyjeżdżał do domu. Budował sobie nowe życie po drugiej stronie frontu. Niewiele razy zapuszczał się na nasz teren. Nie pamiętam go przez następnych pięć lat, aż do momentu, gdy mam piętnaście lat i Tyler w krytycznym momencie zjawia się nagle w moim życiu. Wtedy byliśmy już sobie obcy.
Wiele lat minęło, zanim zrozumiałam, ile kosztował go tamten wyjazd, i jak niewiele wiedział o tym, co czeka go tam, dokąd zmierzał. Tony i Shawn też wyjechali, ale po to, by robić to, czego nauczył ich ojciec: jeździć ciężarówką, spawać, złomować. Tyler rzucał się na głęboką wodę. Nie wiem, dlaczego to zrobił, on też tego nie wie. Nie potrafi wyjaśnić, skąd wzięło się u niego to przekonanie ani jak to się stało, że świeciło na tyle jasno, by rozświetlić mroki niepewności. Zawsze jednak podejrzewałam, że chodziło o muzykę grającą mu w głowie, jakąś pomocną melodię, której my nie słyszeliśmy, tę samą tajemną melodię, którą sobie nucił, kiedy kupił książkę do trygonometrii albo zbierał wiórki po temperowaniu ołówków.
Lato powoli odchodziło, jakby rozpływało się w powietrzu pod wpływem własnego gorąca. Dni były wciąż upalne, ale wieczory zaczęły być chłodne, a chłodne godziny następujące po zachodzie słońca zagarniały coraz większą część dnia. Tylera nie było od miesiąca.
Spędzałam popołudnie z babcią-z-miasta. Tego ranka się wykąpałam, chociaż to nie była niedziela, włożyłam specjalne ubrania, bez dziur i plam, żebym mogła, wyszorowana i czyściutka, siedzieć w kuchni babci i patrzeć, jak piecze ciasteczka dyniowe. Przez ażurowe firanki wpadało jesienne słońce, oświetlając nagietkowe kafelki i nadając całemu pomieszczeniu bursztynowy blask.
Gdy babcia włożyła pierwszą partię do piecyka, poszłam do łazienki. Przeszłam przez korytarz po miękkim białym dywanie i poczułam ukłucie gniewu, bo przypomniało mi się, że gdy ostatni raz go widziałam, byłam z Tylerem. Łazienka wydawała mi się obca. Przyglądałam się perłowej umywalce, różowawej barwie dywanu, brzoskwiniowemu chodniczkowi. Nawet sedes wystawał spod okrycia koloru pierwiosnka. Spojrzałam na własne odbicie w ramie z kremowych