Uwolniona. Tara Westover

Читать онлайн.
Название Uwolniona
Автор произведения Tara Westover
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 9788380155237



Скачать книгу

lata; myślę, że założył się o to z Shawnem.

      Kiedy Luke już potrafił nabazgrolić swoje imię i przeczytać krótkie, proste słowa, matka przystąpiła do matematyki. Ja nauczyłam się jej, myjąc naczynia po śniadaniu i słuchając, jak matka wciąż od nowa wyjaśnia, czym są ułamki albo jak używać liczb poniżej zera. Luke nie robił postępów i po roku matka się poddała. Przestała mówić o tym, że mamy odebrać lepszą edukację niż inne dzieci. Zaczęła powtarzać to, co tata.

      – Najważniejsze – powiedziała mi któregoś ranka – żeby dzieci nauczyły się czytać. Cała reszta to tylko pranie mózgu.

      Tato zaczął coraz wcześniej przychodzić po chłopców, aż, gdy miałam osiem lat, a Tyler szesnaście, weszliśmy w rutynę, która całkowicie pomijała szkołę.

      Nawrócenie matki na filozofię taty nie było jednak całkowite i czasami ogarniał ją dawny entuzjazm. W takie dni, kiedy rodzina gromadziła się przy śniadaniu, matka ogłaszała, że dziś robimy szkołę. W piwnicy miała regał wypełniony książkami o ziołolecznictwie, a obok nich stały stare tomy w miękkiej oprawie. Było to kilka podręczników do matematyki, którymi się dzieliliśmy, i książka o historii Ameryki, którą widziałam tylko w rękach Richarda. Była też książka do przyrody, zapewne przeznaczona dla małych dzieci, bo pełno w niej było błyszczących ilustracji.

      Odnalezienie tych wszystkich książek zajmowało zazwyczaj pół godziny, potem rozdzielaliśmy je i szliśmy do osobnych pokoi, żeby „odbywać lekcje”. Nie mam pojęcia, co robili wtedy moi bracia i siostra, ale ja otwierałam podręcznik do matematyki, po czym przez dziesięć minut przewracałam strony i wodziłam palcami po kartkach. Kiedy moje palce dotknęły pięćdziesięciu stron, meldowałam matce, że przerobiłam pięćdziesiąt stron matematyki.

      – Wspaniale! – mówiła. – Widzisz? W publicznej szkole takie tempo nigdy by nie było możliwe. Tak możesz robić tylko w domu, gdzie możesz usiąść i naprawdę się skupić, nic cię nie rozprasza.

      Matka nigdy nie robiła wykładów ani nie urządzała egzaminów. Nigdy nie zadawała nam prac pisemnych. W piwnicy stał komputer z programem o nazwie Mavis Beacon, który uczył pisania na klawiaturze.

      Czasem, gdy matka dostarczała zioła, a my wykonaliśmy swoje obowiązki domowe, podrzucała nas do centrum miasta, wysadzając przy bibliotece Carnegie. W piwnicy był pokój pełen książek dla dzieci, które wtedy czytaliśmy. Richard brał nawet książki z góry, dla dorosłych, o ciężko brzmiących tytułach z zakresu historii i nauk ścisłych.

      Uczenie się w naszej rodzinie było sprawą stricte samodzielną – można się było nauczyć wszystkiego, czego dało się nauczyć samemu po wypełnieniu obowiązków. Niektórzy z nas byli bardziej zdyscyplinowani, inni mniej. Ja byłam jedną z najmniej zdyscyplinowanych, dlatego do dziesiątego roku życia jedynym przedmiotem, którego się systematycznie uczyłam, był alfabet Morse’a, bo tato nalegał, żeby go sobie przyswoić.

      – Jeśli przetną kable, będziemy jedynymi osobami w dolinie, które będą umiały się z kimś porozumieć – powiedział, choć nigdy do końca nie rozumiałam tego, z kim mielibyśmy się porozumiewać, skoro tylko my się uczymy tego alfabetu.

      Starsi chłopcy – Tony, Shawn i Tyler – wychowali się w innej dekadzie, jakby mieli innych rodziców. Ich ojciec nigdy nie słyszał o Weaverach, nie mówił nic o iluminatach. Trzech najstarszych synów zapisał do szkoły, a choć kilka lat później ich stamtąd zabrał, przysięgając, że będzie ich uczył w domu, to gdy Tony poprosił o pozwolenie na powrót do szkoły, tato się zgodził. Tony kontynuował naukę aż po szkołę średnią, ale przez to, że miał bardzo wiele nieobecności z powodu pracy na złomowisku, nie dał rady jej skończyć.

      Ponieważ Tyler był trzecim z kolei synem, prawie nie pamiętał szkoły i lubił się uczyć w domu. Aż skończył trzynaście lat. Potem, być może dlatego, że matka spędzała cały czas na uczeniu Luke’a czytania, Tyler zapytał tatę, czy mógłby się zapisać do ósmej klasy.

      Tyler uczył się w szkole cały rok, od jesieni 1991 do wiosny 1992 roku. Uczył się algebry, która w jego umyśle była czymś tak samo naturalnym jak powietrze w jego płucach. Potem, w sierpniu tamtego roku, nastąpiło oblężenie Weaverów. Nie wiem, czy Tyler wróciłby w ogóle do szkoły, ale wiem, że po tym, jak tato usłyszał o Weaverach, już nigdy nie pozwolił żadnemu swojemu dziecku postawić stopy w szkole publicznej. Mimo to Tyler już zdążył uruchomić wyobraźnię. Za swoje pieniądze kupił stary podręcznik do trygonometrii i dalej uczył się sam. Później chciał się nauczyć rachunku różniczkowego, ale nie miał pieniędzy na kolejną książkę, poszedł więc do szkoły i poprosił o nią nauczyciela matematyki. Ten zaśmiał mu się w oczy.

      – Nie dasz rady sam się tego nauczyć– powiedział. – To niemożliwe.

      Tyler mu odpalił:

      – Proszę dać mi książkę, myślę, że dam radę.

      Wyszedł z książką pod pachą.

      Prawdziwym wyzwaniem było znalezienie czasu na naukę. Codziennie o siódmej rano mój ojciec zbierał synów w jednym miejscu, dzielił ich na zespoły i wysyłał do wykonania zadań wyznaczonych na dany dzień. Zauważenie, że Tylera nie było wśród braci, zajmowało tacie zazwyczaj około godziny. Wtedy szybkim krokiem wpadał przez tylne drzwi do domu, gdzie Tyler siedział w swoim pokoju i się uczył.

      – Co ty do diabła robisz!? – krzyczał tato, zostawiając grudki błota na czyściutkim dywanie Tylera. – To Luke ładuje sam dwuteownik – wykonuje robotę za dwóch – a ty siedzisz tu na tyłku?

      Gdyby to mnie tato złapał na nauce, gdy powinnam pracować, tobym zwiewała, ale Tyler się nie ruszał.

      – Tato – mówił. – Po-po-popra-cu-cuję po o-o-obiedzie. A-a-le po-po-potrze-bu-buję po-po-ranka na na-naukę.

      Większość razów przez chwilę się kłócili, a potem Tyler porzucał ołówek i z opadniętymi ramionami naciągał buty i rękawice do spawania. Ale były też poranki, które zawsze mnie zadziwiały, kiedy tato, fukając, wychodził tylnymi drzwiami sam.

      Nie wierzyłam, że Tyler naprawdę pójdzie do college’u, że porzuci Górę, by przyłączyć się do iluminatów. Zdałam sobie sprawę, że ojciec ma całe lato, aby przemówić mu do rozsądku, i próbował to robić prawie codziennie, kiedy cała drużyna przychodziła do domu na obiad. Chłopcy pałętali się po kuchni, nakładając sobie kolejne porcje jedzenia, a tato wyciągał się na twardym linoleum – bo był zmęczony i musiał się położyć, a jednocześnie zbyt brudny jak na sofę matki – i zaczynał swój wykład o iluminatach.

      Zwłaszcza jeden taki obiad zapadł mi w pamięć. Tyler napełnia tacosy ze składników przygotowanych przez matkę: układa puste placki na talerzu, trzy w idealnym rzędzie, potem, ostrożnie odmierzając dodatki, dodaje hamburgera, sałatę i pomidora i idealnie rozsmarowuje kwaśną śmietanę. Tato monotonnie nadaje. Wtem, właśnie gdy kończy swój wykład i bierze oddech, żeby zacząć od początku, Tyler zsuwa swoje idealne tacosy do blendera matki, tego, którego używała do robienia nalewek, i włącza go. Kuchnię wypełnia głośny ryk, narzucając pewien rodzaj ciszy. Ryk ustępuje, tato kontynuuje. Tyler przelewa pomarańczowy płyn do szklanki i zaczyna pić, ostrożnie, delikatnie, bo jego przednie zęby wciąż się ruszają, wciąż próbują wyskoczyć mu z ust. Wiele wspomnień można zebrać, żeby podsumować ten okres w naszym życiu, ale to jedno najsilniej zapadło mi w pamięć – głos taty unoszący się znad podłogi, podczas gdy Tyler wypija swoje tacosy.

      Wiosna przeszła w lato, a postanowienie taty zamieniło się w wyparcie. Zachowywał się tak, jakby kłótnia