Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur

Читать онлайн.
Название Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję
Автор произведения Sławomir Nieściur
Жанр Космическая фантастика
Серия
Издательство Космическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-94-4



Скачать книгу

a jedynie odbudowę tkanek, a i to w dosyć ograniczonym zakresie. Niczego nie powiększa, niczego nie pomniejsza, muskulatury nie rzeźbi. Przywraca stan sprzed kontuzji.

      – Jak tak na pana patrzę, to mam wrażenie, że coś tam jednak poprawia – oświadczył Zariba, spoglądając z nieukrywanym podziwem na muskularną sylwetkę wojskowego.

      – To nie zasługa medkomu… – zaczął Ian i natychmiast ugryzł się w język. Terapia genowa, której poddawano od niedawna kadrę dowódczą, trzymana była w ścis­łej tajemnicy. – Mam po prostu dobre geny – dokończył.

      Udając, że nie widzi porozumiewawczych spojrzeń techników, podszedł do ekranu, na którym znowu było widać transmitowany przez orbitery obraz habitatu.

      Tryskający w przestrzeń strumień gazów stracił na intensywności. Chmura kryształków dryfowała powoli w stronę rufy. Ponieważ Duvall zsynchronizował orbitery z ruchem obrotowym habitatu, stacja wydawała się tkwić nieruchomo. To, że wciąż wiruje, poznać można było po zmieniającym się nieustannie tle. Raz była to upstrzona punkcikami światła powierzchnia AEgira, innym razem czarna jak smoła kosmiczna pustka.

      – W którą sekcję trafił pocisk? – zapytał Dressler.

      – Hydroponikę i chłodnie – odparł ponuro Duvall. – W nadchodzących sezonach tutejsi o świeżych warzywach będą sobie mogli co najwyżej pomarzyć.

      – Ja marzę od dawna… – Ian poklepał się po wypchanej tubkami z odżywką kieszeni. Od wielu miesięcy standardowych żywił się niemal wyłącznie tą bezsmakową pulpą, o konsystencji przypominającej galaretę. Normalnym jedzeniem mógł się delektować jedynie pomiędzy misjami bojowymi, a i to pod warunkiem, że spędzał ten czas na którymś z krążowników. Mniejsze jednostki w kwestiach kulinarnych miały do zaoferowania mniej więcej to, co schowek w jego kanonierce.

      – Greg melduje, że chłodnie odcięte – oznajmił Zariba, poprawiając miniaturową słuchawkę, której żelowa obudowa wystawała mu z ucha. – Z hydroponiką jest niestety problem.

      – To znaczy? – spytał Duvall.

      – Woda ze zbiorników zalała moduły siłowników wrót. Będzie musiał zrobić obejście. Od wewnątrz.

      – Przecież on się na tym nie zna! Niech pośle Taza! – zirytował się inżynier. – A właśnie, gdzie ten obibok się podziewa?

      – Nie mam pojęcia. – Technik wzruszył ramionami. – Wybierał się do sekcji rekreacyjnej, ale to było rano.

      – Wywołaj go na ogólnym, a potem zmiataj do ambulatorium! – rozkazał Duvall. – Jak zwykle, wszystkiego muszę dopilnować sam… – westchnął ciężko.

      – A może ja bym się tym zajął? – zaoferował się Ian. – I tak nie mam nic do roboty, przynajmniej dopóki nie wyszykujecie mi okrętu.

      – Pan? – zdziwił się Duvall.

      – Tazie Brunnix, ruszże dupę do sterowni! W tej ­chwili! – rozległ się w głośnikach wzmocniony elektronicznie głos Zariby.

      Ian i Duvall jak na komendę odwrócili głowy w stronę brodacza. Technik, odwrócony do nich plecami, trzymał końcówkę przewodu komunikacyjnego, zwieńczoną okrągłą membraną.

      – Mam specjalizację z systemów bezpieczeństwa – wyjaśnił Ian, przenosząc wzrok na inżyniera. – Jeżeli nie poprzepalały się obwody, powinno dać się przekierować moc na siłowniki hydrauliczne. Mam rację?

      Duvall przytaknął lekkim skinieniem głowy.

      – Ostatecznie pozamykam ręcznie. Gdzie trzymacie skafandry?

      – W śluzie przy hangarze – oznajmił Duvall. – Plany sekcji znajdzie pan w banku danych skafandra, schematy obwodów zaraz doślę. Skafandry są sprzężone z bazą danych – dodał, wydłubując zza pazuchy maleńki krążek grafenu. Delikatnie wsunął go w szczelinę terminala. – Przesłane – zakomunikował.

      – Znajdzie pan drogę, pułkowniku? – Zariba, który w tym czasie wygasił swoją konsolę, zbierał właśnie porozrzucane na pulpicie szpargały. – Mogę pana tam odprowadzić.

      – Wybierasz się dokądś? – zapytał Duvall, mierząc go zdziwionym spojrzeniem.

      – Do ambulatorium, zapomniałeś? – odparł technik, machając kartą Iana. – Tutaj nie mam już nic do roboty. Kalibracja automatów naprawczych to działka Taza. A pułkownik naprawdę może zabłądzić. – Spojrzał na schemat habitatu, wyświetlony na jednym ze ściennych ekranów. – Od kiedy dostawiliśmy nowe moduły mieszkalne, kompletnie pozmieniał się układ ciągów komunikacyjnych – wyjaśnił, marszcząc brwi.

      – Też prawda – westchnął Duvall. – W porządku, zaprowadź pułkownika. – Machnął ręką w stronę korytarza, wciąż rozjarzonego szkarłatną poświatą lamp alarmowych. – A jeśli spotkasz Brunnixa, przekaż mu… – Zawahał się. – Przekaż, że o premii może zapomnieć – zakończył ponuro.

      – Żartujesz, Simon, prawda? – Zariba, który szedł już w stronę wyjścia, zamarł w pół kroku, po czym powoli się odwrócił.

      – Mówię absolutnie poważnie. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby uszkodzenia okazały się poważniejsze albo to draństwo trafiło bezpośrednio w silniki manewrowe? Nie może być tak, że jest sytuacja kryzysowa, a on ma to gdzieś! I to nie jest jego pierwszy raz!

      – Może uznał, że to alarm próbny? – żachnął się Zariba. – Ile ich ostatnio było? Dziesięć? Dwadzieścia? Ludzie się przyzwyczaili.

      – Ja nie – odburknął Duvall.

      – Daj spokój, Simon. Wiesz, ile problemów ma Taz… Nie dokładaj mu kolejnej zgryzoty. Poproszę Larsona, żeby mu nagadał, dobrze? – Brodaty technik spojrzał na inżyniera z błaganiem w oczach.

      – Nie! Tym razem miarka się przebrała! – w głosie Duvalla zabrzmiały twarde tony. Wyprostował się, zaplótł ręce na piersiach. W stalowoszarym uniformie i z marsowym obliczem wyglądał kropka w kropkę jak jeden z dawnych ziemskich dyktatorów.

      – Chwileczkę, czy dobrze usłyszałem? Ile było próbnych alarmów? – odezwał się nagle Ian.

      Duvall spojrzał na pułkownika zaskoczony, ale też jakby i lekko spłoszony. Przez dłuższą chwilę milczał, skubiąc w zamyśleniu górną wargę.

      – Dwanaście od początku zmiany – powiedział w końcu.

      Ianowi dosłownie i w przenośni opadła szczęka. To już nie było zwykłe naruszenie procedur, nie nadgorliwość nawet, lecz czysta głupota.

      – W ciągu czterech tygodni dwanaście razy ogłaszany był alarm próbny? – zapytał, z trudem opanowując narastającą złość.

      – Takie otrzymałem polecenie. Zresztą nie tylko ja. Wszystkie habitaty otrzymały, więc w czym problem? – odparł zaczepnie Duvall.

      – Powariowali. – Ian pokręcił głową. – Kompletnie powariowali.

      – Niby dlaczego?

      – Bo tak nie powinno być, to jest naruszenie elementarnych zasad bezpieczeństwa! Ludzie się przyzwyczajają, alarmy im powszednieją. Właśnie dlatego! – wark­nął pułkownik.

      – O czym pan mówi, u licha?

      – Właśnie doświadczacie skutków takiego podejścia do rzeczy. Jest was tutaj czterech, prawda? I jeden z tej czwórki zignorował prawdziwy alarm. W pozostałych habitatach przebywa po kilka tysięcy osób. Jak pan myśli, ilu z nich w przypadku realnego zagrożenia zachowa się podobnie jak pański człowiek? Ilu po prostu machnie ręką na ostrzeżenia i dalej będzie robić