Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur

Читать онлайн.
Название Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję
Автор произведения Sławomir Nieściur
Жанр Космическая фантастика
Серия
Издательство Космическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-94-4



Скачать книгу

się w szybkim tempie trzy roje punkcików. Jedno ze skupisk było tuż przy molochu.

      – Wielokrotne trafienie – zameldował porucznik zupełnie niepotrzebnie, bo wszyscy doskonale widzieli znikające jeden po drugim symbole pocisków kinetycznych.

      – Albo i nie – mruknął pod nosem Lupos. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ekran. Z doświadczenia wiedział, że młoty są naprawdę skuteczne tylko wobec mniejszych, słabiej opancerzonych lub wcześniej uszkodzonych w boju spotkaniowym jednostek, czyli takich, które nie miały szans ani ich zestrzelić, ani też uciec przed szarżującymi bezzałogowcami.

      Ogromne, wydrążone w środku bryły kamienia, bo tym w istocie były okręty wojenne Skunów, wyposażone dodatkowo w potężne systemy defensywne, młoty mogły jedynie spowolnić.

      – Druga formacja w celu! – znowu zameldował porucznik. – Oumuamua przyspieszył. Trzy tysięczne świetlnej. Trzecia formacja… chybiła – dodał po chwili.

      Na mostku rozległ się chóralny jęk zawodu. Lupos jeszcze głębiej zapadł się w fotel.

      – Wystrychnęli nas na dudka – stwierdził ponuro. – Te myśliwce, które nas zaatakowały, miały za zadanie odciągnąć nasze siły jak najdalej od sektora, wykrwawić, żeby ten gigant mógł spokojnie przeorać nasze pozycje… – Zrezygnowanym gestem musnął jeden z przycisków, wyłączając tym samym terminal, po czym obrócił się z fotelem w stronę Sniegowej.

      – Rozkodowałam wiadomość – poinformowała inżynier. – Standardowy komunikat, nadany na wszystkich pasmach. Wykryli wroga i proszą o wsparcie.

      – Naprawdę nie mamy tam żadnych sił? – Komandor spojrzał na Mossa błagalnie, jakby spodziewał się, że ten wyciągnie nagle jakiegoś ukrytego w rękawie asa i oznajmi z tą charakterystyczną dla siebie nutką pyszałkowatości, że jednak coś jest.

      – Tylko automaty, żadnych załogowców – odparł oficer ze smutkiem.

      – Kurwa mać! Jak długo potrwa naprawa uszkodzeń?

      – Za długo, panie komandorze – odrzekł ponuro Moss. – Montaż podzespołów nadajnika potrwa co najmniej cztery godziny, drugie tyle zajmie kalibracja systemu. No i musimy zaczekać na nowy deflektor. Dwie doby minimum, a i to pod warunkiem, że tutejsza biurokracja nie opóźni terminów dostaw.

      – Komandorze, napisali, że na Habitatach Szóstym, Czwartym oraz Jedenastym przebywają aktualnie jedynie służby techniczne! Właśnie rozpoczął się sezon rehabilitacyjny! – wykrzyknęła z radością Sniegowa. – Populacje są już w enklawach, na planecie! – Uradowana, zaklaskała w dłonie jak mała dziewczynka.

      Poorane zmarszczkami oblicze komandora wygładziło się, na wąskich ustach zaigrał uśmiech. Lubił tę dziewczynę, jej entuzjazm, ale przede wszystkim cenił niezwykły profesjonalizm.

      – Doskonale – powiedział, wstając. – Monitorujcie to draństwo – zwrócił się do łącznościowców. – Zapisy zrzucajcie na serwery stacji. Prędzej czy później ktoś je odczyta.

      – Czy nadal mam wywoływać pułkownika? – spytał Kulak.

      – Tak, aż do skutku. Może pan ustawić pętlę. Gdy się odezwie, natychmiast proszę łączyć na mój komunikator. Poruczniku, pani inżynier, pójdziecie ze mną. – Lupos wskazał ręką na wyjście. – Musimy przedyskutować kilka spraw.

      2

      Habitat Czwarty

      Wysoka orbita AEgira

      – Kolizja. Personel techniczny proszony jest na stanowiska. Powtarzam: kolizja. Personel techniczny proszony jest na stanowiska.

      Monotonny, pozbawiony jakiejkolwiek intonacji głos zaszeleścił we wszystkich pomieszczeniach habitatu. Chwilę później zagłuszył go pulsujący jęk syren alarmowych. Światło lamp przeszło płynnie z kojącej żółci w drapieżną, krwistą czerwień.

      Drzemiący w wyściełanej pianką komorze medkomu Ian poruszył się niespokojnie, otworzył oczy i zdecydowanym gestem odsunął ramię iniektora. Urządzenie piknęło ostrzegawczo, dysze podawcze natychmiast znikły w gąbczastej otulinie zasobnika z roztworem regeneracyjnym.

      Zapachniało wanilią. Lubił tę woń, nieodmiennie wprawiała go w dobry nastrój. Uśmiechając się błogo, nabrał głęboko powietrza raz i drugi, aż zakręciło mu się w głowie. Powoli opuścił nogi na podłogę i ostrożnie wstał.

      Umieszczona na czubku automatu medycznego końcówka optyczna śledziła jego ruchy czarną jak smoła źrenicą obiektywu. Jej antyradiacyjna przesłona opuszczała się i podnosiła niczym ludzka powieka, połyskujące srebrem chwytaki czekały w pogotowiu, by wystrzelić w kierunku pacjenta i podtrzymać go, gdyby stracił równowagę.

      Na przegubie jednego z nich dostrzegł brunatną plamkę zaschłej krwi.

      – Kolizja. Personel techniczny… – przez jazgot alarmu przebił się komunikat.

      Ian westchnął ciężko, podszedł do ściany i kolejno dezaktywował głośniki – szczęściem dla niego właśnie w tym pomieszczeniu umieszczony był panel kontrolny dla całej sekcji medycznej.

      Po kilku próbach udało mu się wyregulować także oświetlenie do standardowej ciepłożółtej barwy.

      W salce znowu zrobiło się cicho i przytulnie. Na tyle przytulnie, że przez chwilę poczuł przemożną ochotę, by wślizgnąć się z powrotem do komory, okryć szczelnie kocem termicznym i spać dopóty, dopóki krążąca w żyłach mieszanka regeneracyjna nie odbuduje każdej uszkodzonej komórki.

      „Jeszcze będzie okazja” – pomyślał, sięgając po wiszący na haku uniform.

      Dioda doczepionego do mankietu komunikatora migała zielono, sygnalizując przychodzące połączenie. Zignorował ją. Na ogromnej stacji przebywało aktualnie zaledwie pięć osób: on, trzech techników i szef zmiany – wiecznie skwaszony inżynier Simon Duvall. Żaden z nich nie byłby na tyle bezczelny, żeby wydzwaniać do niego, gdy przebywał w komorze leczniczej, zatem w grę mogła wchodzić jedynie transmisja z „Rubieży”. Namiary na jego komunikator osobisty mieli wszyscy członkowie załogi krążownika, od komandora począwszy, na konserwatorze modułów sanitarnych kończąc. Nie miał ochoty z nimi rozmawiać. Jeszcze nie.

      Ubrał się i ponownie stanął przed panelem. Ze szczeliny nad mozaiką przycisków wysunęła się tacka z poziomym wyświetlaczem. Ekranik urządzenia pokryty był siateczką pęknięć i – podobnie jak manipulator medkomu – zachlapany krwią.

      – Podaj wynik skanowania – powiedział Ian głośno i wyraźnie, by nie najwyższej klasy obwody aparatury medycznej mogły prawidłowo zinterpretować komendę.

      Automat zadziałał zgodnie z poleceniem i podłączył jedno z ramion do gniazda w bocznej ściance komory, inicjując tym samym transfer danych biometrycznych.

      – Podaj postęp kuracji! – Starając się nie dotykać plam krwi, Ian musnął kwadracik czytnika linii papilarnych. – Siedem trzy zero sześć dwa pięć – wyrecytował kod swojego identyfikatora, słysząc za plecami serię kliknięć.

      – Skanowanie. Obiekt numer sześć tysięcy dwanaście. Ian Dressler. Kod siedem trzy zero sześć dwa pięć. Pierwotny odczyt: minus trzydzieści. Status: niezdolny do pełnienia obowiązków służbowych, przewidywany okres niezdolności: trzydzieści koma pięć doby standardowej. Zalecenie: cykl regeneracyjny trzeciego stopnia – oznajmił automat miłym kontraltem.

      Ian sapnął, pauzując program. Niewiele brakowało.

      Był odrobinę zaskoczony. Wleczony przez jednego z techników do ambulatorium, zdawał sobie sprawę, że mocno oberwał, ale że aż tak? Owszem, bolała go wtedy głowa,