Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur

Читать онлайн.
Название Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję
Автор произведения Sławomir Nieściur
Жанр Космическая фантастика
Серия
Издательство Космическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-94-4



Скачать книгу

      – Mamy tam jakieś siły? – zapytał ponuro komandor.

      – Nie – odpowiedział krótko Stanley Moss, nie odrywając wzroku od ekranu.

      – Ile czasu zajmie mu przedarcie się w pobliże planety?

      – W tym tempie jakieś trzydzieści sześć godzin.

      – Rozproszyć młoty! – rozkazał Lupos. – Formacja potrójny wachlarz! I niech uderzają asynchronicznie!

      Komandor wycofał się pod przeciwległą ścianę mostka, by mieć lepszy ogląd sytuacji na ekranie. Dopiero patrząc z takiego dystansu, dostrzegł, jak szeroką wyrwę w umocnieniach zdążył już wyorać skuński moloch od momentu, gdy wyłonił się z pasa asteroid.

      – Ktoś mi wyjaśni, jakim cudem przeszedł niezauważony przez pół sektora? – zapytał podniesionym głosem, łypiąc złowrogo w stronę stanowisk nasłuchu.

      Zgarbieni nad swoimi konsolami łącznościowcy skulili się jeszcze bardziej. Na mostku krążownika zapadła cisza, przerywana jedynie monotonnym pikaniem, które towarzyszyło przemieszczającemu się na ekranie symbolowi obcej jednostki.

      – No słucham? Kapralu Kulak? – zwrócił się do siedzącego najbliżej łącznościowca. Mężczyzna odwrócił się do niego z fotelem, po czym zmęczonym ruchem ściągnął z głowy staromodne słuchawki.

      – Przecież pan wie, komandorze – odparł z westchnieniem. – Nadajnik dalekiego zasięgu nie działa, odbiornik również, a transmisja z radiolatarni raz jest, raz jej nie ma. Ten sygnał – wskazał na ekran – i tak ma godzinne opóźnienie.

      – A co to ma do rzeczy?! – żachnął się Lupos. – Skunowie lecą sobie jak gdyby nigdy nic od… – Zmarszczył brwi, obliczając w pamięci dystans, który przebył wrogi okręt od przypuszczalnego punktu startu. – Pięciu? Sześciu godzin? Opóźnienie opóźnieniem, ale na litość boską, jesteśmy podłączeni do anten stacji. Nasłuchujemy już drugi dzień! Pakiety przychodzą cały czas, godzina czy dwie nie powinny robić różnicy!

      – On tam musiał być od dawna, panie komandorze – odezwał się ze swojego stanowiska porucznik Moss.

      – Słucham? – Lupos odwrócił się gwałtownie w jego stronę.

      Oficer nawet tego nie zauważył, bo drapiąc się po ostrzyżonej na jeża głowie, patrzył w skupieniu na ekran.

      – W pozostałych sektorach nie ma zniszczeń, nie odnotowano rozbłysków ani emisji promieniowania. Pobrałem też dane z tamtejszych ewidencji młotów… Chwileczkę… – Sprawdził coś na podręcznym wyświet­laczu. – Ani jeden nie wszedł w tryb bojowy od dziesięciu dni.

      – No to skąd się, u diabła, wzięli w układzie? I to w samym środku terytorium Autonomii? – jęknął komandor.

      – Znikąd. – Pierwszy oficer wzruszył ramionami.

      – Jak to?

      – Proszę spojrzeć. – Moss przysunął się bliżej ekranu i stuknął palcem w jego lewy dolny narożnik. – Wyszli z drugiego pasa asteroid, i to z największego rumowiska. Autonomia od dawna traciła w tym rejonie mnóstwo sprzętu, z czego większość znikała bez śladu. To między innymi z tego powodu tak mocno zaangażo­wali się w wyścig do tego nowego gruzowiska. Mam rację, Katiu? – Odwrócił się w stronę dziewczyny siedzącej w najdalszym kącie, za półokrągłym pulpitem.

      Urodziwa inżynier pokazała uniesiony kciuk. Urodzona i wychowana na jednym z habitatów Związku Orbitalnego, w warunkach niskiej grawitacji, była smukła jak łania i wiotka jak elf.

      – Tutejsze zasoby węglika krzemu, nawet jeżeli zsumować złoża w pasie asteroid i te z obu planet, pod względem objętościowym są mniejsze niż te nowo odkryte, zaś ich eksploatacja coraz mniej opłacalna. Straty w sprzęcie, jakie Związek Orbitalny poniósł dotychczas, niemal dwukrotnie przekroczyły wartość ogólnego wydobycia, włącznie z kosztami ekspedycji poza układ Epsilon Eridani, do pola planetoid zewnętrznych – wyrecytowała monotonnym głosem i jakby mimochodem. Wzrok miała wbity w rozjarzony wszystkimi kolorami tęczy panel sterowania systemami napędu krążownika.

      – Chwileczkę… Czy ja dobrze zrozumiałem? Sugerujecie, że ten Oumuamua czaił się tam już od dawna?! – zdumiał się Lupos.

      Oboje jednocześnie skinęli głowami.

      – Od dwa tysiące sto osiemdziesiątego siódmego roku aż do dziś – podjęła Sniegowa – czyli przez ostatnie piętnaście lat, w niewyjaśnionych okolicznościach zaginęło w tamtym rejonie trzynaście naszych masowców, osiemnaście okrętów eskorty i kilkadziesiąt bezzałogowych szperaczy. Coś rozniosło na strzępy jedną sigiliańską rafinerię i uszkodziło dwie inne. Mało tego, rozbił się tam niedawno patrolowiec z AEgira z ekipą dochodzeniową na pokładzie. Oficjalna wersja jest taka, że zderzyli się z zabłąkaną asteroidą, ale… ale ja w to nie wierzę. – W jej głosie zabrzmiał sceptycyzm. – Zeskanowałam z najbliższego szperacza całą okolicę w promieniu dwudziestu sekund świetlnych i nic nie znalazłam, panie komandorze. Żadnego obiektu. Oprócz rzecz jasna szczątków patrolowca. Gdyby sprawcą był przypadkowy, wytrącony z trajektorii głaz, skanery z pewnością by go wykryły.

      – I to waszym zdaniem jest dowód na to, że Oumuamua czyhał tam w ukryciu?

      – Nie inaczej, panie komandorze. Czaili się tam, czaili od dawna! – oznajmił Moss z przekonaniem. – Zapewne w cieniu jakiejś większej skały. I odparowywali wszystko, co znalazło się w zasięgu strzału.

      – Bzdury pan wygaduje, poruczniku! – żachnął się Lupos.

      – Badałam sprawę tych zaginięć, komandorze – powiedziała Sniegowa z naciskiem. – To musiał zrobić właśnie ten okręt! Sześćset dwadzieścia jeden osób. Tyle zaginęło. A to – wskazała oskarżycielsko na ekran – jest sprawca tej hekatomby! – Jej głos nie był już beznamiętny.

      Lupos spoglądał z konsternacją to na nią, to na ekran, podobnie zresztą jak reszta obsady mostka, nie wyłączając skarconych przed paroma chwilami łącznościowców.

      Jedynie kapral Kulak nie wyglądał na poruszonego. Nałożył słuchawki i wrócił do obserwacji przyrządów.

      – Jeżeli ich nie powstrzymamy, przedrą się na orbitę AEgira – dodał ponuro Moss.

      – Komandorze, przekaz tekstowy z Habitatu Szóstego – zakomunikował nagle Kulak. – Przesłać na pański terminal?

      – Po prostu zreferuj – odparł Lupos, masując skronie.

      Był zmęczony, bolała go głowa, w głębi duszy wciąż jeszcze odczuwał pobitewny stres. Utarczka ze skuńskimi myśliwcami, które wyroiły się niespodziewanie w przestrzeni pomiędzy Epsilon Eridani a jej najbliższą planetą, AEgirem, i obskoczyły jego krążownik, kosztowała go utratę wszystkich bezzałogowych szperaczy eskorty. Prawdę mówiąc, gdyby nie refleks inżynier Sniegowej, która w ostatniej chwili odpaliła napęd pulsacyjny, oraz brawura dowódcy eskorty, pułkownika Dresslera, prawdopodobnie z życiem pożegnaliby się wszyscy na okręcie. Dzięki tym dwojgu krążownik wyszedł ze starcia jedynie mocno pokiereszowany.

      – Chwileczkę… – Kulak jeszcze raz przebiegł wzrokiem tekst depeszy. – Ci geniusze przysłali zaszyfrowaną! – jęknął. Z wnęki pod blatem konsoli wyjął plik pożółkłych ze starości tablic deskrypcyjnych.

      – Jakie kodowanie? – zapytała ze swojego stanowiska Sniegowa. Podniosła się z miejsca i kołysząc biodrami, podeszła do kartkującego archaiczną książkę szyfrów łącznościowca.

      – A skąd niby mam wiedzieć?! – warknął z irytacją kapral. – Same zera i jedynki. Pierwszy raz coś takiego widzę na żywo!

      –