To nie jest hip-hop. Rozmowy. Jacek Baliński

Читать онлайн.
Название To nie jest hip-hop. Rozmowy
Автор произведения Jacek Baliński
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 978-83-9485-512-3



Скачать книгу

których płyty ukazały się w legalnym obiegu – między innymi dla MCF i Tewu. Pierwsze bity poszły bodaj na albumie Strefy „Satelita Prekursor” z 2002 roku.

      Między 2004 a 2009 rokiem miałeś okres, kiedy w żadnym charakterze nie udzielałeś się na żadnych płytach.

      Nagrałem wtedy dwie solowe płyty turntablistyczne oraz płytę z efektami do skreczowania, ale najwięcej czasu poświęcałem turntablistycznej scenie bitewnej.

      Kilka nagród tytułem udziału w konkursach DJ-skich ci wpadło.

      Tak, mam z tego okresu dwa tytuły mistrza świata IDA, tytuł wicemistrza Europy i kilkanaście tytułów mistrza Polski. Jak w 2007 roku wygrałem mistrzostwa świata w obu kategoriach: technical i show – jako jedyny w historii – uznałem, że osiągnąłem to, co chciałem osiągnąć, i zakończyłem karierę na scenie bitewnej, żeby móc skierować swoją uwagę na produkcję.

      Jak po latach wspominasz te bitewne czasy?

      Bardzo dobrze. Super przygoda, fajna zabawa, dużo świetnych wspomnień i bardzo dużo wartościowych znajomości. W pewnym momencie odstawiłem jednak turntablism na bok i przez parę lat – nie licząc imprez – w ogóle nie skreczowałem. Nie ukrywam, że trochę się na turntablism obraziłem.

      Ze względu na zmęcznie materiału czy z innych powodów?

      Zmęczenie materiału to raz, a dwa – sądziłem po prostu, że wygrana w mistrzostwach świata przyniesie mi jakiś sensowny feedback. Okazało się tymczasem, że za ciężką, wieloletnią pracę otrzymałem niewielką nagrodę.

      Myślałeś, że co będzie tą nagrodą?

      Granie fajnych imprez, jeżdżenie po świecie i robienie zawodowo tego, co robić powinien mistrz świata w DJ-ingu. Od zawsze zajmowałem się turntablismem dla siebie, a potem nagle zacząłem oczekiwać, że będę mógł żyć jak Qbert – skreczować i zarabiać na tym. Życie mnie jednak zweryfikowało i szybko wyszło na to, że to mrzonka. Było to frustrujące, ale z drugiej strony – najważniejsze w życiu są wspomnienia. Poza tym, gdyby nie tytuł mistrza świata, Fisz i Emade raczej by się nie zainteresowali moją osobą. Wszystko ma swoje plusy, a do skreczowania i tak w 2014 roku wróciłem.

      Na IDA też wróciłeś – od kilku lat prowadzisz tę imprezę.

      Tak, bo w międzyczasie zająłem się też projektem Sztigar Bonko i na jednej z edycji zagrałem koncert, przez co – od słowa do słowa – stanęło na tym, że będę konferansjerem wydarzenia. Nigdy nie miałem problemu z byciem na scenie, a dodatkowo zjadłem zęby na turntablismie, więc organizatorzy doszli do wniosku, że odnajdę się w tej roli. Cieszę się, że – mimo tego, że już nie startuję w mistrzostwach – dalej mam kontakt z tą organizacją i z dawnymi znajomymi DJ-ami z całego świata.

      Ogólnie oceniając sytuację – poziom zawodów z roku na roku podnosi się czy raczej spada?

      Niestety spada; z każdym rokiem jest coraz gorzej. Wygrana przeze mnie edycja z 2007 roku była ostatnią, na której DJ-e zmagali się w bitwach przy pomocy płyt winylowych, a nie cyfrowych sterowników. Różnica pomiędzy graniem z prawdziwych winyli a graniem z cyfrowych sterowników typu Serato czy Traktor jest naprawdę bardzo duża. Od pewnego czasu panuje straszna wtórność – większość DJ-ów jedynie kopiuje podpatrzone u kogoś patterny i w dodatku wykorzystuje te same utwory do rutyn. Skok technologiczny obniżył poziom – pod względem technicznym – samej sztuki turntablismu i spowodował, że pojedynki stały się monotonne. Mistrzostwa IDA zmierzają po prostu w stronę partyrockerki, którą łatwiej jest sprzedać jako produkt dla sponsorów niż wygrzewkę nerdów.

      Poziom spadł przez postęp technologiczny?

      Tak, ponieważ teraz wszystko jest łatwiejsze, przez co nie trzeba tyle czasu i pracy wkładać w turntablism. Na te same rzeczy, które dziś się robi, kiedyś trzeba było poświęcić dwa–trzy razy więcej czasu, ale ten czas, który poświęcało się na ćwiczenie, dawał też wiele innych rzeczy i otwierał na nowe pomysły. Ludzie byli dużo bardziej kreatywni przez to, że mieli więcej ograniczeń. W hip-hopie od zawsze działa ta sama zasada: mniej znaczy więcej. Przemyślane i konkretne ruchy są warte zdecydowanie więcej niż kanonada fajerwerków. Chodzi o pewien sposób myślenia i o to, w jaki sposób wykorzystuje się narzędzia do pracy.

      Nie kusi cię czasem, żeby jeszcze kiedyś pojawić się na mistrzostwach w charakterze uczestnika?

      Czasem tli się taka myśl – może dlatego, że z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny albo po prostu chcę udowodnić, że jeszcze coś potrafię (śmiech). Nie mam już jednak na to czasu – żeby odpowiednio przygotować się do zawodów, trzeba dzień w dzień ćwiczyć po kilka godzin. Kupa roboty.

      Na zawodach już się nie udzielasz, ale jako DJ nadal jesteś aktywny.

      Dogrywam się i robię skrecze na różne produkcje oraz – przede wszystkim – sam dla siebie, ale to jest zupełnie inny wymiar skreczowania niż ten bitewny. Innym DJ-em jest się w klubie, innym podczas bitwy, innym w zaciszu czterech ścian. Dla mnie to forma ekspresji i medytacji – coś jak joga lub bieganie. Ma również znaczenie terapeutyczne – w całym tym zamieszaniu skreczowanie stabilizuje moją równowagę i daje poczucie stabilności. Codzienna praktyka przy gramofonach daje mi tę chwilę, kiedy jestem sam dla siebie, ze swoimi myślami i pomysłami, które mogę w jakiś sposób rozwijać. Zauważyłem, że regularne granie – nawet jeśli nie tworzę nie wiadomo jak wspaniałych rzeczy, tylko po prostu jestem z instrumentem – sprawia, że jestem później bardziej kreatywny podczas pracy w studiu. Aktywność pobudza kolejną aktywność. To działa lawinowo.

      Ciekawe jest porównanie skreczowania do jogi. Wydawałoby się, że to dwa różne światy.

      Nieważne, czy ćwiczy się jogę, czy gra na gramofonie – wszystko sprowadza się do wspólnego mianownika, który polega na koncentrowaniu energii w określonym miejscu w określonym czasie. To różne drogi, ale prowadzą do tego samego celu. Jestem obecnie bardziej kreatywny niż w ciągu tych kilku lat, kiedy odstawiłem skreczowanie na bok. To jest jak dryl wojskowy, jak ćwiczenie sztuk walki. Moja córka chodziła swego czasu trzy razy w tygodniu na taekwondo i widziałem, jak bardzo pozytywne ma to przełożenie na chociażby jej wyniki w szkole. Jak człowiek jest kreatywny, to energia, którą się wkłada w daną aktywność, wraca do niego w tej formie – a jak się leży i czeka na szóstkę w totka, to ta energia wibruje zupełnie inaczej.

      Kilka lat temu byłeś również niezwykle aktywny jako beatmaker. „Insert Coin” Modulators, „B.L.O.K.” Sariusa czy „Boom Bap Boogie” Sensiego – wszystkie te albumy wyprodukowałeś od A do Z.

      Tak, w latach 2012–2014 złapałem zajawkę na wydawanie płyt w Asfalcie i kilka ich zrobiłem w ciągu tych trzech lat – oprócz tych, które wymieniłeś, również dwa albumy Sztigara Bonko. Nie zajmowałem się wtedy jeszcze tak intensywnie miksem, więc miałem czas, żeby rozwijać swoje rzeczy.

      Nie produkowałeś jedynie hip-hopu – w jednym z wywiadów powiedziałeś, że w latach 2000–2006 robiłeś przede wszystkim elektronikę; „nie liqud drum’n’bass, tylko ordynarne, hardcorowe bity rodem z kopalni”. Echa tego pobrzmiewały jeszcze na Modulatorsach.

      To pokłosie mojej przygody z turntablismem w bitewnym wymiarze. Muzyka, którą wówczas tworzyłem, miała nadawać się do tego, żeby po prostu skopać komuś dupę na gramofonach (śmiech). Stąd wzięły się takie utwory jak „Junglistablist” czy „Dub in Yo Area!” na płycie Modulators „Insert Coin”.

      W Asfalcie debiutowałeś pierwszym Sztigarem?

      Współpracę z Asfaltem zacząłem w momencie, kiedy skumałem się z Fiszem i Emade, którzy wówczas byli jeszcze w tej wytwórni (choć „Zwierzę bez nogi” wyszło już w ART2 Music). Przy okazji jednej z tras Męskiego Grania