To nie jest hip-hop. Rozmowy. Jacek Baliński

Читать онлайн.
Название To nie jest hip-hop. Rozmowy
Автор произведения Jacek Baliński
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 978-83-9485-512-3



Скачать книгу

i nie dziwi ich to, że najpierw gra Maria Peszek, potem Fisz, następnie Organek, a w międzyczasie jeszcze ja skreczuję. Zawsze jest fajny odbiór.

      Wracając do Asfaltu i Sztigara Bonko – ponoć Tytus zainteresował się tym projektem, kiedy…

      …jechaliśmy busem na jakiś koncert i kierowca włączył moje demo Sztigara Bonko. Słuchając tego, Tytus nabrał się, że to jakieś stare, nieznane nagrania Cypress Hill, więc musiałem wyprowadzić go z błędu i wyjaśnić, że to ja śpiewam (śmiech). Okazało się, że Tytus jest mega fanem Cypress Hill i zaproponował, żeby wydać Sztigara w jego wytwórni. „Czemu nie!” – odparłem. Dostałem od Asfaltu budżet na studio i mogłem zrobić tę płytę dokładnie tak jak chciałem. Moim założeniem było, żeby te kawałki brzmiały jak Cypressów, a nie żeby silić się na super mądrości i skomplikowane teksty. Chodziło o groove i żeby ludzie się przy tym uśmiechali. Sporo osób – nie tylko Tytus – dało się nabrać na to, że to B-Real z ekipą, więc cel chyba został osiągnięty.

      Swoją drogą, Sztigar był tym projektem, który wygenerował wokół ciebie najwięcej szumu.

      Tak, co swoją drogą było zabawne, że dziesięć lat skreczowania na światowych scenach nie dało mi takiej popularności jak jedna piosenka zamieszczona na kanale Asfalt Records. Wychodzi na to, że raperzy mają łatwiej.

      Spodziewałeś się tak szerokiego odbioru?

      Zupełnie nie. Sztigar Bonko był moim pomysłem sprzed lat, który zrobiłem totalnie dla zabawy. Demówkę, którą usłyszał Tytus, nagrałem jeszcze w 2004 roku, kiedy pracowałem w kopalni. Przez siedem czy osiem lat tych kilka numerów leżało sobie w szufladzie i nigdy nie planowałem z nimi nic robić. Jak wyszła propozycja od Tytusa, zabrałem się za to z krzyża i dopisałem resztę utworów, ale sądziłem, że ta płyta [„Jo Sznupia!” – przyp. red.] zakończy rozdział i zajmę się czymś innym. Okazało się, że po roku nagrałem kolejny materiał, a dodatkowo zagrałem jeszcze kilkadziesiąt koncertów. Nadal zresztą zdarza się, że gram jakieś pojedyncze sztuki. Ludzie cały czas bawią się do tych numerów i pytają, kiedy nowa płyta – na co odpowiadam, że jak znajdę czas i gwiazdy ułożą się w odpowiednią konstelację (śmiech)… Bardzo miło wspominam ten projekt.

      Wiele osób nabrało się, że to nowy album Cypress Hill – a czy zdarzyły się przypadki, że zarzucano ci, że Sztigar Bonko nie tyle zainspirował się tym zespołem, co skserował go?

      Jasne, mnóstwo było takich opinii – zawsze znajdzie się ktoś, kto nie zrozumie czyjejś idei. Gdyby Cypress Hill cały czas nagrywał płyty w takim stylu i ja bym też zrobił taką płytę, to pewnie byłoby to wręcz niesmaczne – ale Cypressi takich płyt już przecież nie nagrywają. Sztigar był moją gorącą prośbą do tej grupy, żeby wróciła do starego brzmienia. Był tributem za to, że bardzo mocno ukształtowała mnie muzycznie. Chciałem im dać coś od siebie, dając takie brzmienie ludziom.

      Skoro „Jo Sznupia!” była gorącą prośbą o powrót starego Cypress Hill, to czy podjąłeś jakiekolwiek kroki w stronę tego, żeby ta płyta dotarła do tego zespołu?

      Nie, nie podjąłem żadnych kroków. W sumie ciekawe, jak by na to zareagowali. Byłoby to zależne od tego, jakie jest ich podejście: czy są wyluzowani, czy może jednak pomyśleliby, że ktoś sobie robi z nich jaja. Trudno wywnioskować.

      Wspomniałeś swego czasu, że przekrój ludzi, którzy przychodzili na koncerty Sztigara, był dosyć spory – wiele osób wywodziło się z rockowych lub punkowych klimatów…

      Zgadza się, bo kiedyś w hip-hopie była taka energia. Wszyscy, którzy lubili Cypress Hill czy House of Pain, lubili też Nirvanę, AC/DC i Metallicę. Dziś jest to zupełnie nie do pomyślenia. Hip-hop jest hermetyczny – a jeśli bywa otwarty, to w stronę popu.

      Masz jakieś szczególne wspomnienie związane ze Sztigarem?

      Pamiętam, jak grałem koncert jako Sztigar Bonko na Up To Date Festival – to był support przed występem Das EFX. Byłem mocno zestresowany tym, w jaki sposób odbiorą moje numery – obawiałem się, że wezmą mnie za pozera, tymczasem okazało się, że bardzo im się spodobały i pogratulowali mi fajnych bitów. Pamiętam również krakowski support przed Onyxem, którego jestem wielkim fanem, więc było to dla mnie spełnienie marzeń. Support przed Smif-n-Wessun w Katowicach też był super sprawą; później zresztą zagrałem z nimi koncert jako ich DJ, co było mega doświadczeniem. Gdybym nie nagrał Sztigara, pewnie bym nie dostąpił tego zaszczytu.

      Podejrzewam, że podobnego kalibru wydarzeniem był dla ciebie występ z 2005 roku przed legendą turntablismu – The X-Ecutioners.

      Oczywiście! Miałem przyjemność zagrać z X-menami, jak jeszcze żył Roc Raida. Wystąpiłem tam razem z DJ-em Krimem, z którym zresztą w tym samym roku zagraliśmy także przed DJ-em Qbertem. To był koncert, którego nie zapomnę do końca życia. Odbył się w dniu, w którym zmarł papież Jan Paweł II i wszystkie imprezy w Warszawie zostały odwołane – poza tą jedną. Całe towarzystwo przyszło więc na ten gig – po latach dowiedziałem się, że przyszli także Fisz i Emade, którzy mieli tego dnia grać swój koncert. Zagraliśmy z Krimem, potem zagrał Qbert, po czym Yoga Frog, czyli wynalazca wielu rzeczy w turntablismie i tour manager Qberta, spytał, czy są na sali jacyś DJ-e, którzy chcą skreczować z Qbertem. Nie muszę chyba dodawać, że od razu się zgłosiłem (śmiech). Udało mi się nawiązać z nim dialog i daliśmy wspólny show. Zawsze będę pamiętał to uczucie.

      Demówka Sztigara powstała w 2004 roku, czyli jeszcze za czasów twojej pracy w kopalni. Jak w ogóle doszło do tego, że zacząłeś pracować pod ziemią?

      To była konieczność. Opuściłem dom rodzinny i poszedłem na swoje w wieku dziewiętnastu lat, więc musiałem coś robić, żeby się utrzymać. Parałem się różnymi rzeczami – pracowałem i w stolarni, i jako redaktor w lokalnej telewizji, ale również jako agent ubezpieczeniowy. Żadne z tych zajęć nie przynosiło mi jednak takiego dochodu, który pozwoliłby mi się utrzymać, więc decyzję o pracy w kopalni podyktowało życie swoimi realiami. Nie był to mój wybór.

      Miałeś w rodzinie górnicze tradycje?

      Nie, chociaż tata, co prawda, pracował w kopalni przez dziesięć lat. Wychowałem się jednak w Jastrzębiu-Zdroju, w którym było pięć kopalń, więc było naturalne, że wszyscy dorośli mężczyźni, którzy nie znaleźli ciekawszego zajęcia, szli do kopalni.

      Jak długo tam pracowałeś?

      Ponad dwa lata. Zacząłem w połowie 2003 roku, a w grudniu 2005 skończyłem.

      Wybacz nieznajomość tematu, ale – żeby pracować w kopalni, musiałeś mieć ku temu jakieś przygotowanie?

      Nie, absolutnie. Oczywiście, jeśli chce się zostać górnikiem-inżynierem, który ma pojęcie, w jaki sposób połączyć jeden tunel z drugim, to przygotowanie mieć trzeba, ale pod ziemią potrzebne jest przede wszystkim mięso armatnie, które będzie wykonywało brudną robotę. Ja trafiłem do firmy, która wykonywała usługi dla kopalni – a należy wiedzieć, że praca na kopalni jako firma zewnętrzna to zupełnie inna para butów niż praca z ramienia samej kopalni. Wszyscy, którzy zaczynają na dole, a którzy nie mają skończonej szkoły lub odpowiednich znajomości, trafiają tam przez firmy, które robią prace dla kopalni na zlecenie. Firma, dla której pracowałem, zajmowała się demontażem ścian po wydobyciach, których kopalnia nie chciała już ruszać, bo były albo po zalaniu, albo po pożarze, albo z wysokim stężeniem metanu. Wszędzie tam, gdzie związki zawodowe górników nigdy by się nie zgodziły posłać swoich ludzi, posyłało się firmy, które swoich związków nie miały i nie było dyskusji. Robiliśmy to, czego nie chciała robić kopalnia – za cztery razy mniejsze pieniądze.

      Jaki obraz pojawia się w twojej głowie, gdy myślisz o tamtym okresie?