Bierki. Marcin Szczygielski

Читать онлайн.
Название Bierki
Автор произведения Marcin Szczygielski
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-60000-76-2



Скачать книгу

Wiem. A i ona wie, że ja wiem. Patrzę na nią przez moment i uśmiecham się grzecznie. Co mogę zrobić? Uśmiecham się do niej, ona się do mnie uśmiecha i się tak śmiejemy do siebie, a każda o drugiej to samo myśli. Żebyś ty zdechła. Wykończyć mnie chce. Zaszczuć. Wymówienia mi nie da przecież, dym by się zrobił, bo ja mam tu pełny etat na czas nieokreślony. Wie, że bym tego tak nie zostawiła, że bym się do kuratorium odwołała. Ale odmówię, to dam pretekst. Za to jedno mnie nie wywali, ale zacznie chomikować wpadki, zbierać je skrzętnie jak wiewiórka orzeszki na mroźną zimę i nawet się nie spostrzegę, jak mi fortepian na łeb zleci. Wszystko wywlecze za jednym zamachem i mnie załatwi tak samo zgrabnie, jak krwawa Maria Tudor załatwiła Jane Grey.

      – Ale pani dyrektor – słabo próbuję jeszcze się bronić – ja jestem surowym nauczycielem, znana jestem z tego. Przecież oni nie zechcą mi się zwierzać, prosić o pomoc. Będą się bali. Więc nie wiem… Czy ja się aby nadaję?

      – A któż, jak nie pani? – odpowiada słodziutko Bolecka.

      Milczę, myślę. Poprawiam się na krześle, bo mnie ciągle szczypie w środku jak nie wiem.

      – Dobrze, pani dyrektor, spróbujmy, pani dyrektor – mówię wreszcie, a ponieważ spogląda na mnie z wyczekiwaniem, dodaję jeszcze: – Dziękuję, pani dyrektor.

      Bo przecież ona tak to cwanie rozegrała, że to niby dla mnie, dla mojej korzyści.

      – Świetnie. Wiedziałam, że się na pani nie zawiodę. Dyżury pani będzie miała w poniedziałki i w środy od czternastej do piętnastej – nabiera tchu i zadaje cios ostateczny: – I oczywiście w soboty od jedenastej do dwunastej.

      – W soboty? – pytam słabym głosem.

      – Oczywiście! Musimy dać szansę rodzicom, ułatwić konsultacje. Rodzice w tygodniu pracują – wyjaśnia cierpliwie, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że ja w tygodniu nie tylko nie pracuję, lecz spędzam czas na miałkich rozrywkach. – Sala 72, poddasze.

      Pewnie, że poddasze. Oczywiście, że poddasze. Gdzie, jak nie na poddaszu? Na poddaszu jeszcze nawet teraz jest w południe dwadzieścia pięć stopni, bo to niby październik, a upał, jakby lato ciągle było. Przyjdą mrozy, będzie dziesięć, jak dobrze pójdzie. Nie dziwne, że Stołeczny po pół roku był na zwolnieniach lekarskich, bez przerwy chorował, no bo jak tam nie chorować?

      W dodatku w sobotę będę musiała tu przychodzić. A tak uważałam, tak się starałam, żeby nie dać się wmanewrować w jakiekolwiek weekendowe zajęcia!

      Uśmiecham się grzecznie, kiwam głową i wychodzę. Kiedy jestem na parterze, uświadamiam sobie, że nawet jej nie zapytałam, ile właściwie ten dodatek za pedagoga wynosi. Ale ile by wynosił, będzie za mało – myślę, wychodząc na zalaną słońcem ulicę przed szkołą i przytrzymując dyskretnie spódnicę, żeby mi jej wiatr nie zadarł.

      IX

      – Jezu, jak przyjemnie – mówi Aśka, wystawiając twarz do słońca.

      Nie jest przyjemnie. W środku wszystko mi się skręca, nie mogę przestać myśleć o gabinecie za salą gimnastyczną.

      Galmok to nie najlepszy pomysł, najchętniej pojechałbym do domu.

      – Ty jakiś dziwny dziś jesteś – odzywa się Aśka lekko zniecierpliwionym tonem. – Nie powiesz mi, że się tak tą całą Wekierą przejąłeś!

      Wekierą? Idiotka. Myśli, że się przejąłem jakimś głupim niedostatecznym, gdy całe życie wywróciło mi się do góry nogami! Rzucam jej pełne politowania spojrzenie i nic nie mówię. Idziemy powoli w stronę Sobieskiego.

      Aśka jest moją najlepszą przyjaciółką. Centralnie chyba najbliższym mi człowiekiem. Znamy się jeszcze od podstawówki, a ona twierdzi, że jeszcze dłużej, bo podobno pamięta mnie i z przedszkola. Rzeczywiście chodziliśmy do tego samego, ale ja jej nie pamiętam. W ogóle mało pamiętam z przedszkola – głównie to, że go nienawidziłem.

      Tak naprawdę zakumplowaliśmy się w trzeciej klasie, gdy mieliśmy po dziesięć lat. Siedziałem w ławce za nią, ale nasza przyjaźń nie zaczęła się w klasie, tylko na podwórku, a dokładniej – na skwerze między blokami przy Śródziemnomorskiej na Stegnach, zaraz za trzepakiem, przy śmietnikach.

      Wracałem ze szkoły. To był późny marzec albo kwiecień. Dopiero co zrobiło się ciepło i powietrze pachniało wiosną. Całkiem fajnie mi było, chociaż niespecjalnie spieszyłem się do domu – Olek jeszcze wtedy z nami mieszkał. Olek to mój brat, lubił się na mnie trochę powyżywać, później mu przeszło. Ale wtedy było apogeum – miał prawie piętnaście lat i go roznosiło. Kiedy tylko zostawaliśmy sami w domu, gdy nie było starych, a on nie miał żadnego zajęcia i z nikim się nie umówił, zaczynały się tortury. Czas tortur – tak mówił: przyszedł twój czas tortur. Stawał na środku naszego pokoju, ręce zaplatał na klatce piersiowej, kiwał głową ze smutnym wyrazem twarzy – zupełnie jakby to, co miało mnie zaraz spotkać, było niezależne od jego woli. Jakby był to uciążliwy, nieprzyjemny obowiązek, który trzeba wypełnić, po prostu trzeba i co poradzisz? Nic. Trzeba, to trzeba. Po jakimś czasie wystarczyło tylko, że powiedział: przyszedł czas – a ja już zaczynałem się mazać. Tortury Olka dzieliły się na fizyczne i psychiczne. Najgorzej było po tym, gdy obejrzał na kompie u kumpla film Men Behind The Sun.Nigdy nie obejrzałem go całego, nie dałbym rady, widziałem tylko kawałki w necie. Pokazuje bardzo dokładnie eksperymenty, które przeprowadzali Japończycy z jednostki 731 na chińskich jeńcach w Mandżurii podczas drugiej wojny światowej. Ten film stał się dla Olka niewyczerpaną kopalnią pomysłów.

      Oczywiście Olek nie był idiotą i wiedział, że nie może zrobić mi nic takiego, co pozostawiłoby widoczne ślady, boby się zrobiła afera. W kategorii tortur fizycznych zatem w grę wchodziło bicie – ręką, linijką albo pasem – kopanie, szczypanie, pokrzywki, lekkie przypalanie papierosem i ewentualnie kłucie cyrklem czy szpilką. Niektóre z nich odbywały się w łazience – głównie te wiążące się z podtapianiem w wannie. Podtapianie miało miejsce trzykrotnie, zaraz po tym, jak Olek obejrzał ten pokręcony film. Odbywało się zimą w krótkich odstępach czasu – najpierw wrzucał mnie do wanny w dresie, przytrzymywał pod wodą w kilku seriach, a potem wyprowadzał mnie przemoczonego na balkon i zamykał drzwi. Stał za nimi i patrzył, gdy trząsłem się z zimna, płacząc i wołając, żeby mnie wpuścił. Po trzeciej takiej akcji dostałem zapalenia płuc. Długo chorowałem, cały luty prawie, i chyba trochę się przestraszył, bo podtapianie już więcej się nie powtórzyło. Ale oczywiście wydarzały się inne rzeczy.

      Kategoria tortur psychicznych była gorsza i znacznie bardziej różnorodna. Już nawet nie chce mi się o tym wszystkim mówić, ale na przykład zaliczała się do niej „strefa gazy”, czyli po prostu pierdzenie w twarz – musiałem leżeć na kanapie, on siadał mi na klacie i wypinał dupę przed moim nosem, a potem wiadomo. Dwa razy kazał mi się rozebrać do golasa i wystawił mnie na klatkę schodową – to było jednak zbyt niebezpieczne, ktoś mógł mnie zobaczyć. Kazał mi wąchać swoje śmierdzące skarpety – to było częste. Raz się na mnie odlał. Zresztą szkoda gadać, staram się o tym wszystkim nie pamiętać. Dlaczego nigdy nie powiedziałem o tym starym? Spróbowałem raz i nawet mi uwierzyli. Zrobili mu aferę i dali szlaban na kompa przez tydzień – na drugi dzień dostałem za to najgorsze bicie, jakie przeżyłem kiedykolwiek. Nie opłacało się więc im mówić, bo co starzy mogli zrobić? Nic. Chodzili do roboty, nie było ich w domu, ojciec wtedy jeszcze regularnie pracował. Olek był w domu. I mógł wszystko.

      Czasami zastanawiam się, skąd mu się to wzięło, znaczy ta potrzeba torturowania mnie. Nigdy nie byliśmy sobie jakoś specjalnie bliscy, często mi dokuczał, ale w sumie były to niewinne sprawy, normalnie, jak to między braćmi. Jednak kiedy skończyłem dziewięć lat, zmienił się i zaczął mnie katować – trwało to przez mniej więcej dwa lata, dał mi spokój, kiedy zacząłem dojrzewać. Wtedy myślałem, że robił tak dlatego,