Bierki. Marcin Szczygielski

Читать онлайн.
Название Bierki
Автор произведения Marcin Szczygielski
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-60000-76-2



Скачать книгу

jak tylko na te sześć małych fiolek! A dodatkowo upchnięta ulotka o rozmiarze „Gazety Wyborczej”. I za to wszystko trzeba płacić. Ciekawa jestem, ile tak naprawdę kosztuje sam żel, założę się, że nie więcej niż połowę. Reszta to cena opakowania i ulotki. Wyrzucam papiery i reklamówkę do śmietniczki w kształcie ludzkiej wątroby – jakaś schizofrenia, w aptece, kto to wymyślił?! – wkładam fiolki luzem do torebki i wychodzę bez słowa. Nieprędko mnie tu zobaczą.

      Przystaję przed wejściem na stopniach i nabieram tchu. Co się dziś ze mną dzie… I wtedy ich widzę. Kapustnicka i Sieniawski stoją na przystanku autobusowym po drugiej stronie ulicy, a powinni być w szkole. Sama widziałam, przed wyjściem sprawdzałam rozkład zajęć. Ich klasa, Ic, ma teraz angielski ze Stołecznym, znaczy z Bezewiczową w zastępstwie. Nawiali z lekcji! Dzięki ci boże, za twe skromne dary. Zbiegam szybko ze stopni, podchodzę do krawężnika. Cholera jasna, przejście dla pieszych jest kilkadziesiąt metrów stąd, nie zdążę, bo już autobus jedzie! Na przełaj też nie da rady, płotek na środku stoi.

      – Kapustnicka! – wołam, wymachując ręką w ich kierunku. – Kapustnicka! Widzę cię!

      Nie słyszą, sama siebie nie słyszę taki tu hałas, samochody warczą…

      – Sieniawski! – krzyczę głośniej. – Ja cię widzę! Ja was…

      No i podjechał. Podjechał autobus, zasłonił mnie. Teraz to już mnie nie zobaczą, wsiądą, pojadą, nie ma siły. Ale jutro w szkole… Jutro!

      Nagle wiatr zawiewa mocniej, podrywa mi z przodu spódnicę, która wydyma się jak żagiel na moment, potem zawija w górę, aż do biustu. Krzyczę cicho, przykucając, jakiś samochód z piskiem hamuje na jezdni tuż przede mną, a za nim drugi, klakson trąbi. Co za dzień, ja się zabiję! Pokazałam gołą, przed całym Traktem Królewskim! Odwracam się natychmiast i świńskim truchtem ruszam w stronę Nałęczowskiej, ściskając sztywno wyprostowaną ręką fałdy materiału na wysokości uda.

      XI

      Aśka ogląda się na mnie ze zdziwieniem, wsiadając do autobusu.

      – Na pewno nie chcesz? – upewnia się jeszcze.

      – Na pewno – mówię. – Coś słabo się czuję, jedź sama.

      Wzrusza ramionami, drzwi się zamykają. Autobus rusza, a kiedy odjeżdża, dostrzegam jakieś zamieszanie po drugiej stronie ulicy. Klakson trąbi, jedno auto stoi prawie w poprzek jezdni. Pewnie był dzwon. Wyciągam szyję i próbuję dojrzeć szczegóły, bo zawsze to coś ciekawego, ale po krótkiej chwili odpuszczam i idę do domu. Na Śródziemnomorskiej przyspieszam i prawie zaczynam biec. Wpadam na klatkę schodową, wciskam guzik przy windzie. Na wyświetlaczu widzę, że jedna stoi na dziewiątym, a druga oczywiście nie działa. My mieszkamy na szóstym. Sterczę przez chwilę, gapiąc się na wyświetlacz, żołądek mam napięty jak struna, twarz mnie pali. Jestem taki podjarany, że aż mi się prawie zbiera na wymioty. Odwracam się na pięcie i ruszam w stronę schodów. Z kutasem sterczącym w spodniach jak policyjna pała pędzę w górę, przeskakując po dwa, trzy stopnie naraz. Z trudem łapiąc powietrze, wbiegam na nasze piętro. Klucze! Otwieram kratę zamykającą korytarz, dopadam drzwi. Już za chwilkę, już zaraz…

      – A co ty w domu robisz o tej porze? – mama zatrzymuje się w przedpokoju, spoglądając na mnie zaskoczonym i złym wzrokiem.

      Ja co robię? Co ona tu robi?!

      – Eeee – namyślam się w lekkim popłochu – Stolec zachorował, zwolnili nas z angola.

      – Znowu? – pyta. – Przecież dopiero co chorował!

      – Widać chorowity taki, nie wiem – mówię.

      Jedno niebezpieczeństwo zażegnane, dobra. Mama przygląda mi się z powątpiewaniem, ale widzę, że uwierzyła. Marszczy lekko brwi i mówi:

      – Paweł, a co taki czerwony jesteś? Nie masz ty czasem gorączki?

      – Po schodach leciałem. Winda nie działa.

      – Jak nie działa? Przecież nie dalej jak dziesięć minut temu wjeżdżałam!

      – Ale teraz nie działa.

      – Działała dopiero co. Obie nie działają?

      No i weź tu skończ rozmowę! Rany boskie, za chwilę mi chuj spodnie rozerwie, a ona o windzie będzie konwersowała! Dlaczego jest w domu o tej porze, a nie w pracy? Nienawidzę walić konia, jak starzy są w domu. Myślałem, że sobie wytrzepię w pokoju, że się trochę pobawię, chociaż czuję, że za długo i tak bym nie wstrzymał. Ale jakbym sobie jajka związał sznurkiem – mam taki fajny, niebieski, bo mi wyszedł z bluzy – toby chwilę potrwało. Teraz mowy nie ma, ale już mi wszystko jedno. Byleby do kibla.

      – Obie – mówię, przyciskając plecak do podbrzusza.

      – No, popatrz, ten dom to się sypie cały – mama kręci głową. – I po schodach musiałeś lecieć tyle pięter, co?

      Nie, nie musiałem. Wleciałem na szóste paralotnią! Matka stoi, o ścianę ramieniem się opiera, widać dobrze, że się szykuje dłuższa gadka.

      – No co? No nie rozbierasz się? – pyta.

      – Rozbieram… – mówię i zsuwam buty. – Muszę do ubikacji.

      Błąd. Zainteresuje się jak nic!

      – Źle się czujesz? Rozwolnienie masz? – pyta natychmiast. – Coś ci zaszkodziło pewnie. Pewnie znowu z Aśką poszliście do McDonalda. Poszliście?

      – Nie poszliśmy. Nic mi nie jest.

      – To co jadłeś?

      – Nic nie jadłem.

      – Nic nie jadłeś? No to nie dziwne, że się źle czujesz. Jakbym ja nic nie zjadła od rana, też bym się źle czuła.

      – Śniadanie zjadłem rano. Sorewicz – mówię i ruszam w stronę łazienki.

      – A co ty? Z plecakiem do wucetu idziesz?

      Ja przecież chyba przez okno wyskoczę! Odwracam się do niej tyłem i stawiam plecak pod ścianą obok drzwi do łazienki.

      – Ktoś się potknie, nie stawiaj tu tego, sam sobie jeszcze zęby wybijesz. Postaw pod wieszakiem – gdera matka.

      – Zaraz – mówię i łapię za klamkę.

      – Zaraz! Zawsze zaraz, wszystko zaraz – mama nabiera rozpędu. – Dlaczego ty nigdy nie możesz zrobić od razu tego, o co cię proszę? Olkowi nigdy nie trzeba było dwa razy powtarzać. O co tylko go poprosiłam, to od razu robił. A u ciebie wszystko zaraz!

      Zamykam drzwi za sobą, przekręcam skrzydełko pod klamką.

      – No przecież ci nie wejdę! Po co ty się zamykasz? – przysuwa głowę do szyby.

      Okienko jest w górnej części drzwi. Przez marszczone szkło widzę zarys jej brwi, czoła i ciemnych włosów. Na miękkich nogach podchodzę do lustra, trzęsącą się ręką rozpinam spodnie i szybko zsuwam bokserki. Mój kutas wyskakuje naprężony do granic, lekko uderza w lodowaty rant umywalki.

      Wciągam zbyt głośno powietrze przez usta i łapię go ostrożnie. Jest gorący jak piec, z czubka wypływa wielka kropla śluzu, zawisa, ciągnie się jak złota nitka i spływa po białej porcelanie. Wyrywa mi się mimowolne westchnienie i cichy jęk.

      – Paweł, źle się czujesz? – pyta mama przez drzwi. – Coś ty jadł, przyznaj się! Na pewno żeście na jakieś świństwo poszli z tą Kapustnicką, a tyle razy cię prosiłam, żebyś tego nie jadł. Sama chemia. I frytki! Jeden tłuszcz!

      Zaciskam palce, przesuwam lekko dłoń na kutasie. Fala rozkoszy zalewa mnie jak lawa, rozchodzi się od podbrzusza, napinając mięśnie. Zamykam oczy i widzę Marka Kucharczyka. Owłosione łydki, krótkie, czerwone spodenki, to, jak przyglądał mi się