Bierki. Marcin Szczygielski

Читать онлайн.
Название Bierki
Автор произведения Marcin Szczygielski
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-60000-76-2



Скачать книгу

dlatego, że przy Kucharczyku nie jestem w stanie się kontrolować. Śledzę go wzrokiem, gapię się jak cielę na malowane wrota, a mój kutas sterczy jak słup. Ktoś to w końcu zauważy. Któryś z chłopaków się zorientuje, wszyscy się dowiedzą, a wtedy… Wtedy to będzie koniec. Nikt nie może się dowiedzieć, nikt się nigdy nie dowie. Matka nie może się dowiedzieć. Poradzę sobie z tym, ukryję. Może kiedyś, gdy będę całkiem dorosły, całkiem niezależny, może wtedy… Ale teraz to by było dla mnie gorsze niż śmierć. Ojciec by mnie zabił! On nienawidzi pedałów, nie przeoczy żadnej okazji, żeby walnąć jakiś durny dowcip albo przynajmniej złośliwy komentarz, gdy w telewizji pada słowo „gej”. Zresztą co tam ojciec, sam z siebie bym umarł. Nie spojrzałbym nikomu w twarz, boże, na samą myśl robi mi się gorąco. Ale umiem to ukryć, umiem udawać. Tyle tylko, że nie przy Kucharczyku.

      Dlaczego to zrobił? Co miało znaczyć to: „teraz polubisz wuef”? Czy to znaczy, że będzie jeszcze, że dostanę więcej? Tak, na pewno tak będzie. Tak musi być! Widzę cię tu na następnych zajęciach – powiedział. Tak musi być. Mimo że spuściłem się zaledwie pół godziny temu, czuję, że mój fifol rośnie powoli w bokserkach. Przyciskam mocniej plecak do podbrzusza.

      – No i gdzie leziesz? – pyta mnie Aśka, przyglądając mi się kpiąco spod ściany. – Historia jest. Na dole.

      – Co? A, wiem…

      – Ty, co jest? Wziąłeś coś?

      Wzruszam ramionami, potrząsając niecierpliwie głową.

      – Czego chciał? – pyta Aśka, odklejając się od ściany.

      – Kto?

      – No, kto? Kuchar! Opuściłeś godzinę wychowawczą przez niego.

      – A, wiesz… – mamroczę. – Czepiał się o nieobecności.

      – Mówiłam ci, żebyś uważał! Jakiś nieprzytomny jesteś. Aż tak cię wymęczył?

      – Nawet nie masz pojęcia – mówię i uśmiechając się lekko pod nosem, ruszam za nią schodami w dół. Na korytarzu rozlega się dzwonek kończący przerwę.

      IV

      Cholera jasna, już dzwonek. Nawet herbaty człowiek nie zdąży wypić. Odnoszę szklankę do zlewu w kuchence obok pokoju nauczycielskiego i biorę dziennik Ic. Najgorsza klasa.

      Schodzę na parter. Ile się człowiek musi nalatać po schodach w tej szkole, to tylko ja jedna wiem. Wchodzę do pracowni. Już siedzą w ławkach.

      – Dzień dobry – mówię, kładąc dziennik na biurku.

      – …eńobry… – odpowiadają chórem.

      Jakby owce beczały. Siadam na krześle, głupio się czuję bez tych majtek na tyłku. Gadają oczywiście. Dzwonek był, ja w klasie jestem, a te matoły gadają, esemesy wysyłają.

      – Cisza! Nie gadać! Kępińska, schowaj to! Prosto usiądź! Chwaścikowski, widzę cię! Co ty myślisz, że nie widzę? Ja wszystko widzę! Schowaj tę komórkę. Ale już!

      No, ucichli. Co by tu…

      – Dobrze – mówię, otwierając dziennik. – Pytam się, proszę, jak było za komuny?

      Pytanie proste, łatwe, szerokie – rzekłabym: temat wolny. W sam raz dla Wierczaka albo Smolinowskiego, żeby sobie średnią podnieśli. Szansa taka. Na początek, myślę, takie pytanie, to mi się las rąk podniesie. No, i kto się zgłasza?

      Kto się zgłasza? Kapustnicka, a kto inny? Kto inny, jak nie Joanna Kapustnicka? Ta to się zawsze pierwsza zgłosi, wszystko zrobi, na głowie stanie, żeby pierwsza, żeby z przodu! Żebym nie wiem o co zapytała, Kapustnicka pierwsza! Perednica taka, krowa wiodąca stado, najcwańsza owca w stadzie. Idzie w lewo, reszta za nią, idzie w prawo – inni też skręcają. Wycacana, wygłaskana, bluzka biała, nóżki razem, włoski gładko, wyszorowana, wybielona taka cała, odplamiona, antystatyczna. Czasem to aż mnie ręka świerzbi, żeby tak czymś, nie wiem, szmatą brudną, węglem, kurzem po niej przejechać. I zeszyty równo, równiutko leżą, same kąty proste w tej dziewczynie, wszystko równoległe. Patrzę, czy ktoś jeszcze się nie zgłosi, bo już dziś to jak nigdy nie mam ochoty jej słuchać. Normalnie to by jeszcze i Sieniawski się zgłosił, bo oni oboje zawsze razem, jedno za drugim, Romeo i Julia, ale dziś, o dziwo, siedzi jak trusia, oczy w okno wgapia cielęce. Już bym wolała jego zapytać, ale jak na złość się nie zgłasza. Tylko Kapustnicka, ona tak. Muszę ją zapytać, no, muszę, bo co zrobię?

      – Kapustnicka – mówię. – Proszę.

      Ale mi to proszę prawie kołkiem w gardle staje. No, no, no… No, podnosi się, wstaje, mruga, patrzy.

      – Jak było za komuny, Kapustnicka?

      – Za komuny nie było mięsa, cukru oraz artykułów spożywczych i przemysłowych – deklamuje.

      I tyle. Wazeliniaro jedna – myślę – potoś ty mi się zgłosiła, potoś tę rękę podniosła, żeby mi takie coś powiedzieć? Ale tchu nabieram i pytam:

      – A co BYŁO za komuny, Kapustnicka?

      Mruga, patrzy. Myśli. Usta oblizuje.

      – Za komuny była bieda i szarzyzna, prześladowania oraz jarzmo niewoli.

      I tyle. Zadowolona. Patrzę na nią, na tę gębę wykarmioną, wygładzoną, i co mogę zrobić? Co mam zrobić? No, były. Były, i bieda, i prześladowania. I jarzmo było. Ale i prawie połowa mojego życia była. Życie było! Kultura, wysoka, a jakże, była. Osiągnięcia literackie, teatr. Podziemie było. Co ja mam zrobić? Mówić o tym wszystkim? Jak i kiedy? No, kiedy pytam się, skoro ja jeszcze mam na karku Katyń i Okrągły Stół z najnowszej, Cud nad Wisłą ze współczesnej, a z dawnej Jagiellonów? I tylko czterdzieści godzin z nimi na to wszystko do końca semestru! To co ja mogę zrobić? Mierny jej postawić? Sama się zgłosiła, dam jej mierny, to mi się w ogóle przestaną zgłaszać sami do odpowiedzi. Tłumaczyć? Kiedy? I po co właściwie? Po co, ja się pytam? Oni to w dupie mają. Podziemie, kulturę, sztukę, Solidarność. Pół wieku mają w dupie. Patrzę na nią i mówię:

      – Szóstka, Kapustnicka, siadaj.

      Bo sama mi się zgłosiła, niewywoływana. I jakby ma rację. Tyle tej racji, co brudu za paznokciem, ale jednak.

      Piecze mnie w środku jak nie wiem, nie ma mowy, żebym z nim do izby pamięci poszła w czwartek. Nigdy w życiu.

      – Okrągły Stół – mówię, poprawiam się na krześle i zaczynam lekcję.

      V

      – Rozmowy prowadzone w pierwszej połowie 1989 roku – recytuje Wekiera monotonnie – przez przedstawicieli władz PRL, Kościoła oraz opozycji…

      Spoglądam w okno i przestaję jej słuchać. To znaczy, słyszę ją oczywiście, ale słowa przepływają przeze mnie, opływają, pozbawione znaczenia, jednostajne i rytmiczne. Szare. Patrzę na budynki po drugiej stronie ulicy, baba myje okno, wychyla się ryzykownie przez parapet. Ma na sobie różowy sweter.

      Dlaczego to zrobił? Czy to znaczy, że o mnie myśli, że mnie chce – tak samo jak ja jego? Od kiedy? Uczył mnie wuefu już w gimnazjum, zna mnie przecież od dawna. Od kiedy o mnie myśli?

      Zaczynam rozpamiętywać każdą sekundę tego cudownie obezwładniającego wydarzenia w pokoju za salą gimnastyczną. Byłem w niebie. Marzę przez długą chwilę, ale nagle marszczę lekko brwi, bo… Dlaczego sterczałem tam jak kołek, dlaczego nic nie powiedziałem? Przecież mu stał, widziałem, łapał się za niego. Dlaczego nie padłem przed nim na kolana, nie ściągnąłem zębami tych czerwonych spodenek, nie dotknąłem go, nie wziąłem do… Dlaczego jestem takim debilem? Na pewno pomyślał, że jestem debilem, spuściłem się w spodnie, chociaż właściwie nic nie zrobił, nogą mnie tylko dotknął. Pewnie miał ze mnie niezłą polewkę. Dotknął mnie swoją