Название | Bierki |
---|---|
Автор произведения | Marcin Szczygielski |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-60000-76-2 |
Nie możemy na przykład siadać na drewnianej ławce pod piwnicznym oknem w końcu łazienki i nie mamy dostępu do trzech kabin. Nasze miejsce jest pod ścianą niedaleko drzwi, obok grzejnika. Jesteśmy mięsem armatnim, żywą tarczą – jeśli któryś z nauczycieli jednak zrobiłby tu nalot, padlibyśmy ofiarą jako pierwsi. Czarni zdążyliby pozamykać się w kabinach.
– Cze – mówi Księżna do Aśki, a Piołun spogląda na mnie obojętnie i lekko kiwa głową.
– Cze – odpowiadamy zgodnym chórem natychmiast, ale niby od niechcenia, żeby nie było, że się liżemy.
Aśka kończy papierosa, wyjmuje z plecaka szminkę i granatowoczarne etui po cieniach Diora – w środku jest lusterko. Przegląda się w nim i maluje usta.
– Jak jest? – spogląda na mnie pytająco.
– Spoko.
– Fotka.
Posłusznie wyjmuję komórkę i robię jej zdjęcie. Aśka ogląda obrazek na ekranie telefonu krytycznie.
– Dobra, może być. Wykasuj.
Odczekujemy kilka dobrych minut po dzwonku i wymykamy się z kibla.
VIII
Siadam przed komputerem w pokoju nauczycielskim i uzupełniam grafik zajęć. Wpisuję tematy lekcji i sprawdzam dyżury nauczycielskie. Stołecznego znowu nie ma, ten człowiek przez większą część roku choruje. Pewna jestem, że to lewe zwolnienia, wcale się zresztą nie dziwię. Jedno, co mnie dziwi, to fakt, że ten człowiek nie poszuka sobie innej pracy, bo do nauczania nadaje się jak seler do kompotu. Anglista, a sama słyszałam, jak powiedział do Radzymińskiej: „Niech pani zrobi d-e-l-e-t-e”, gdy siedziała przed komputerem. A przecież ja sama wiem, że się mówi „dilejt”, choć angielskiego nie znam za dobrze. A zresztą to pedał jeden, do chłopaków się ślini i myśli, że nie widać! Co nie widać, jak ma być nie widać, przecież już nawet te matoły same się zorientowały! Jak chcą coś od niego, to najładniejszych wysyłają i w dodatku w ciasnych spodniach, żeby wszystko było na wierzchu. Idiota by się zorientował! Zawsze wychuchany, wyprasowany, pachnący. Nie żebym miała coś do homoseksualistów, ja to już chyba ostatnia bym była do tego. A i osobiście nic przeciwko niemu nie mam. Przystojny jest, wysoki. Palce ma smukłe jak muzyk. Tylko nienawidzę, jak ktoś oczy mi mydli i głupią ze mnie próbuje robić. Musiał się domyślić, że wiem, o co chodzi – zaraz się czerwony robi, jak mnie widzi, i języka w gębie zapomina, a jeśli już się do mnie odezwie, to się jąka.
– Pani Anno – za moimi plecami tak niespodziewanie rozlega się głos Boleckiej, że aż się cała wzdrygam. – Proszę do mnie zajrzeć za pięć minut, muszę z panią porozmawiać.
– Oczywiście, pani dyrektor – mówię.
Czego ta znowu krowa chce? Już skończyłam zajęcia na dziś, mogłabym iść do domu. Celowo mnie opóźnia. Co wymyśliła tym razem?
Wylogowuję się i idę do jej gabinetu.
Siedzi za biurkiem, papiery przekłada – bez sensu zupełnie, że niby tyle ma pracy. Podchodzę do krzesła.
– Pani Anno, jest sprawa – odzywa się tym swoim słodziutkim, piszczącym głosikiem.
– Sprawa – mówię.
– Pan Stołeczny niestety zachorował…
Słowo „znowu” zawisa w powietrzu między nami – niewypowiedziane na głos, ale obecne i wyczuwalne. Bolecka jest mistrzynią takich niedopowiedzeń. Gdyby w dziedzinie niedopowiedzeń przyznawano nagrody w formie pucharów, półka by jej się zarwała.
– Ojej – mówię, bo co tu powiedzieć.
– Właśnie. Prawdopodobnie już do nas nie wróci. I mam kłopot.
– Ojej – powtarzam, ale już czujniej.
Co ona kombinuje? Nie ma mowy, żebym wzięła jakieś zastępstwa za tego faceta, nigdy w życiu. Zresztą ja nie biorę żadnych zastępstw, jestem z tego znana! Czy on miał jakieś wychowawstwo? Nie, nie miał. Przecież ona nie dałaby mu żadnej klasy do prowadzenia, aż taką idiotką nie jest…
– Pan Stołeczny, jak pani wie zapewne, pełni kilka funkcji dodatkowych.
– Ale, pani dyrektor, Londyńczycy są przede wszystkim kołem językowym. Owszem, mogłabym teoretycznie poprowadzić zajęcia z historii Anglii, ale nie z języka – wpadam jej w słowo natychmiast, bo od razu wiem, co się święci.
– Ale ja absolutnie nie chciałam tego pani proponować.
– Nie?
Co ten pedał jeszcze robi? Londyńczyków prowadzi i normalne lekcje przecież tylko…
– Pan Stołeczny pełnił jeszcze jedną funkcję w naszej szkole. Rzekłabym, niezwykle istotną funkcję. Wręcz niezbędną. A w dodatku płatną.
– Płatną? – wyrywa mi się mimowolnie i natychmiast gryzę się w język.
Bolecka uśmiecha się słodko i odchyla nieco na fotelu.
– Właśnie. Więc od razu pomyślałam o pani. Ma pani ogromny staż w naszej szkole, zna pani uczniów jak mało który nauczyciel. Rzekłabym – zęby pani na nich zjadła.
Gapię się na nią jak sroka w gnat.
– No – odzywam się wreszcie. – Nie przesadzajmy.
– Ile to lat uczy pani historii w naszym liceum? Trzynaście?
– Dwanaście – koryguję szybko. – Zaczęłam natychmiast po studiach.
I zęby mam jeszcze własne, dziękuję – dodaję w myślach – a za twoje bym nie ręczyła.
– Właśnie. Pani doświadczenie w postępowaniu z młodzieżą jest po prostu nieocenione. Jest pani wręcz urodzonym pedagogiem, a nie objęła pani w tym roku wychowawstwa w żadnej klasie.
Nie objęłam, oczywiście, że nie! I tylko ja jedna wiem, ile mnie to kosztowało, bo ta suka na głowie stawała, żeby mi któreś wtrynić.
– A ponieważ pani zalety pedagogiczne są tak unikatowe, od razu pomyślałam o pani.
– Ale w jakim kontekście, pani dyrektor?
– W kontekście właśnie pedagoga, ma się rozumieć.
– Słucham?
– Pan Stołeczny pełni w naszej szkole funkcję pedagoga szkolnego czy też raczej powinnam rzec – pełnił, bo w obecnej sytuacji czas teraźniejszy jest raczej nie na miejscu. Zaistniał wakat, który musi być niezwłocznie obsadzony. Chciałam zaproponować tę funkcję pani. Co prawda teoretycznie pedagog szkolny powinien mieć pewne podstawy, wykształcenie, że tak powiem – psychologiczne. Ale w pani przypadku doświadczenie z powodzeniem to rekompensuje, bez problemu przymknę oko na ten niewielki brak. W końcu, mówiąc między nami, pomijając wszystko inne, pieniądze się pani przydadzą,