Bierki. Marcin Szczygielski

Читать онлайн.
Название Bierki
Автор произведения Marcin Szczygielski
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-60000-76-2



Скачать книгу

panem ganiała!

      – Niech go pani zostawi w spokoju! – wołam na całe gardło, biegnąc za nią.

      Wekiera zatrzymuje się tuż obok ogromnego popiersia Iwaszkiewicza stojącego na postumencie w centralnej części holu. Odwraca się, spogląda z irytacją i zdziwieniem.

      – Sieniawski, gdzie ty miałeś być? Na lekcji, zdaje się, miałeś być! Co ja powiedziałam?

      – Niech pani go zostawi w spokoju – powtarzam, stając przed nią.

      – Kogo? – pyta.

      – Profesora Kucharczyka. Mówię, żeby się pani odczepiła od niego! – mówię, starając się opanować drżenie głosu. —Bo… bo…

      Bo co? Co ja jej mogę zrobić? Nic nie mogę. Zaciskam dłonie w pięści.

      – Niech pani lepiej da spokój Markowi – mówię trzęsącym się głosem. —A wczoraj to nic się nie stało, nic pani nie widziała. Coś się pani profesor wydawało.

      Twarz Wekiery robi się najpierw szara, a potem biała. Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego —mieni się kolorami niczym w filmie z wyświganymi efektami komputerowymi. Gapię się na nią, ona gapi się na mnie. Strasznie długo to trwa. Nagle Wekiera wyrywa się z osłupienia, mruga dwa razy i mówi, ledwo ruszając wargami:

      – Idź do klasy.

      IV

      Stoi, patrzy się bezczelnie. Gnojek jeden, smarkacz, szantażysta! Mnie będzie szantażował? Mnie? Jakim cudem się dowiedział? Skąd? Rany boskie, pójdzie, powie innym! Rozejdzie się migiem. Oni wszystko sobie powtarzają, szepczą pod ścianami, po kątach, jedno drugiemu mówi. Człowiek kichnie tu na parterze, a pięć minut później na drugim piętrze mu pomyślności życzą! Co ja teraz zrobię?

      Stoi, gapi się. Nic co do niego się nie myliłam, nic a nic. Mała, cwana gnida!

      – Idź do klasy! – powtarzam głośniej. – I ani słowa! Bo inaczej… Bo będą kłopoty.

      Będą, co do tego nie ma wątpliwości. Już są. Coś chce mi jeszcze powiedzieć, ale odwracam się do niego plecami i ruszam przed siebie. Jestem teraz na jego łasce i niełasce! Jak do tego doszło?

      V

      Ma nas w garści – myślę, kiedy Wekiera odwraca się i odchodzi, zostawiając mnie na środku pustego korytarza. Poszła do niego? Nie wiem. A może odpuściła na chwilę, może całkiem? Ale to nic nie zmienia. Ona wie. Widziała nas. Wie o mnie, wie, że jestem gejem. Wie, że Marek też. Wie, co razem robiliśmy. Jak mogło do tego dojść? Przecież to był tylko raz, tylko jeden raz. Co mam zrobić? Pójść do Marka? Ostrzec go? Jeżeli to zrobię, może się ode mnie odwrócić, przestraszy się. Będzie się bał, nigdy więcej mnie nie dotknie. Wolno idę w stronę schodów. Nie mogę z nikim o tym porozmawiać, nawet z Aśką, chociaż jest moją najlepszą kumpelą. Co ja mam zrobić? Najchętniej olałbym dziś siedzenie tutaj i poszedł, ale następna jest historią z tą szlamą, zobaczymy, co zrobi. Muszę się gdzieś schować przez te czterdzieści minut, na polski na pewno nie pójdę.

      Zbiegam schodami w dół do sutereny i idę do palarni. Nikt tam teraz nie zajrzy, a jak nigdy mam ochotę sobie zapalić.

      Noszę przy sobie papierosy, ale sam, bez towarzystwa, zapaliłem może ze dwa razy w życiu. Siadam na drewnianej ławce pod oknem w kiblu – teraz mogę, nikogo tu nie ma – i wyjmuję paczkę chesterfieldów z kieszeni plecaka. Zaciągam się dymem, ze wszystkich sił starając się nie kaszleć. Jak człowiek zacznie kaszleć przy pierwszym machu, to już nie przestanie, nie ma bata. Wypuszczam dym nosem, szczypie w oczy.

      Aśka mówi, że nie ma sytuacji bez wyjścia, trzeba tylko umieć je znaleźć, a potem zaplanować możliwy rozwój wydarzeń. Mówiłem już, że ona jest największą fanką planowania na świecie? Jest. Jej zdaniem takie znajdowanie wyjść z sytuacji i tropienie ich ewentualnych konsekwencji przypomina badanie gałęzi drzewa – śledzisz konary (czyli decyzje), a potem wszystkie odgałęzienia, które z nich wyrastają (czyli warianty rozwoju wypadków). Myślę i myślę nad tymi możliwymi wyjściami z sytuacji, ale nie ma opcji – to moje drzewko za chuja nie chce się rozgałęzić. Samotny łysy pień, a na czubku koniec świata, kosmiczny kataklizm, zagłada dinozaurów i w ogóle masowe wymieranie gatunków. Czuję się teraz identycznie jak w tamte ponure popołudnia przed laty, gdy Olek stawał na środku pokoju, zaplatał ręce na piersi i mówił smutnym tonem: przyszedł twój czas. To samo uczucie paniki, przerażenia i braku nadziei. Paraliżująca świadomość nieuchronności nadchodzących zdarzeń – bólu i upokorzenia. Mój czas. Ale pod tym wszystkim – to strasznie dziwne, wręcz denerwujące – kryje się iskierka oczekiwania. Bo coś się wreszcie zaczęło dziać. Idą zmiany. To przeczucie wywołuje we mnie zarówno strach, napięcie, jak i oczekiwanie. Lekki zawrót głowy – rollercoaster, euforia leminga rzucającego się z urwiska w otchłań. A może po prostu tylko kręci mi się we łbie od papierosa, kto wie.

      Nagle słyszę czyjeś kroki przy wejściu do kibla. Rozglądam się w panice, gdzie schować niedopałek. Rzucam go na ziemię i przydeptuję. Już mam zerwać się z ławki i schować w kabinie, gdy w drzwiach pojawiają się Księżna, a obok niej Piołun. Wstaję z ławki i przechodzę pod ścianę obok kaloryfera.

      – A niech sobie siedzi – mówi Księżna łaskawie.

      Piołun nic nie mówi. Chyba nigdy nie słyszałem, żeby się odzywał, i na pewno nigdy nie widziałem, żeby się uśmiechnął. Rzuca mi pochmurne spojrzenie, obcina szybko wzrokiem i odwraca głowę. Wracam na ławkę i siadam na samym brzeżku. To chyba najbardziej zarozumiały gostek, jakiego spotkałem w życiu, ale w sumie trudno się dziwić. Ja też pewnie byłbym zarozumiały, gdybym tak wyglądał. Metr dziewięćdziesiąt wzrostu, bary jak szafa, a do tego twarz młodego Clooneya z opadającą na miodowe oczy gęstą grzywą niemal czarnych, przetykanych rudymi nitkami włosów. Pewny byłem, że to farba, ale Aśka twierdzi, że nie, że on tak ma od urodzenia. Nie ma sprawiedliwości na świecie. Czuję się przy tym całym Piołunie jak jakiś chudy, garbaty, wypryszczony gnojek z brudnymi paznokciami i krzywymi zębami, chociaż zębów wcale krzywych nie mam i w sumie są całkiem w porządku. Ale tak się czuję. Są tacy ludzie – piękni i doskonali – przy których człowiekowi zawsze wydaje się, że na pewno coś jest z nim nie tak, choćby wyszedł prosto od fryzjera i wystroił się w najlepsze szmaty: że gila ma w nosie, koszulę krzywo zapiętą, portki na dupie wypchane, woszczynę w uszach albo że coś mu się przylepiło do adika. Zwyczajnie człowiek czuje się gorszy i nie ma na to rady, powaga. Taki Piołun, założę się, nigdy w życiu nie pędziłby na złamanie karku po schodach, żeby sobie gruchę zwalić w kiblu. Czy on w ogóle to robi? Zerkam na niego z ukosa – taki pomysł wydaje mi się absurdalny. Nagle Piołun unosi głowę i spogląda centralnie na mnie, chwyta moje spojrzenie, a ja nie potrafię odwrócić wzroku. Wpatruję się prosto w jego oczy, trwa to za długo. Czuję, że policzki robią mi się gorące, na pewno się zaczerwieniły. Już otwieram usta, żeby coś powiedzieć do niego, próbuję się uśmiechnąć, ale wtedy Piołun mruga i odwraca głowę. Wypuszczam oddech i robi mi się głupio.

      Księżna otwiera torebkę od Louisa Vuittona, jedną z tych najdroższych, całą czarną, pokrytą lekko połyskującymi literami. Musiała kosztować majątek, wiem to od Aśki. Wyjmuje ze środka paczkę dunhilli, bierze jednego ze środka i chwyta zębami filtr. Dziś jest wystylizowana na królową potępionych – ciemnoczerwone usta, czarne cienie na powiekach. Oczywiście cała też jest ubrana na czarno – od szpilek Galliano, przez długą, wąską spódnicę, po bluzkę z gorsetem. Gdyby któraś z dziewczyn z pierwszych klas przyszła tak ubrana do szkoły, w ułamku sekundy znalazłaby się za drzwiami. Ale tym z trzeciej wszystko wolno.

      Księżna podsuwa paczkę Piołunowi, który bez słowa wyjmuje papierosa swoimi doskonałymi palcami i sięga po zapalniczkę Zippo.

      – Chce? – dziewczyna wyciąga rękę z pudełkiem w moją stronę.

      Nie