Название | Terapia |
---|---|
Автор произведения | Perez Kathryn |
Жанр | Контркультура |
Серия | |
Издательство | Контркультура |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788378894872 |
Już jakiś czas temu skończyłam z samookaleczaniem się; przy Jace’ie nie czuję takiej potrzeby. W jego towarzystwie jestem bezpieczna, może nawet kochana, i skłonności autodestrukcyjne zniknęły ot tak, po prostu. Niestety, choć świat nabrał teraz wiele nowych, pięknych barw, po głowie wciąż krąży mi jedna, niechciana myśl: Jace nie jest tak naprawdę mój. Jest przyjacielem.
Przez siedemnaście lat życia nie miałam przyjaciół; to nowa, ale zaskakująco miła sytuacja. Jace jest moją ucieczką. Narkotykiem. Za każdym razem, kiedy go widzę, mam wrażenie, jakbym była na haju. Wcześniej odczuwałam podobną przyjemność tylko wtedy, kiedy się cięłam, albo spałam z kim popadnie. Teraz myślę, że jedyne czego w życiu potrzebuję, to Jace. To takie wspaniałe, kiedy traktuje mnie jak normalną dziewczynę, tak po kumpelsku, chociaż chwilami uważam to za frustrujące. Nadal mam przed oczami ten niezapomniany dzień na basenie w ogródku, kiedy prawie się pocałowaliśmy. Jace, no cóż, chyba dawno już o tym zapomniał.
Od tamtego popołudnia prawie codziennie przyjeżdżam do niego po szkole i na przemian wygrywamy ze sobą w prywatnych pływackich wyścigach. Niemal natychmiast odkryliśmy pewną prawidłowość: nigdy nie potrafię pokonać Jace’a, kiedy płyniemy delfinem, za to w stylu wolnym jestem nie do prześcignięcia.
Chociaż wciąż martwi mnie, że mogę zepsuć jego nienaganną reputację, Jace nie przejmuje się nią nic a nic. Nasze światy dzielą od siebie miliony lat świetlnych, a jednak mamy ze sobą wiele wspólnego. Lubimy takie same zespoły muzyczne i prawie te same gry, a trzeba przyznać, że granie w karty z drugą osobą jest o wiele ciekawsze niż granie online. Jace nauczył mnie też układać domino. Nazywa je „rzucaniem kamieni”.
Dzisiejsze popołudnie spędzamy w jego ogrodzie. Głośno słuchamy muzyki z najlepszych głośników, jakie słyszałam, a Jace próbuje podszkolić mnie w koszykówce. Gramy w KRÓLA, tyle że on nie lubi nazywać tej gry KRÓLEM, bo królowie nie uganialiby się za piłką na boisku, więc zarządził zmianę nazwy i teraz jest to BŁAZEN.
– Nie starasz się, Jess. Jeszcze jedna literka i wygrywam! Który to już raz?
Zasady są takie, że za każdy celny rzut gracz zdobywa kolejną literę. Jace doszedł już do E, podczas gdy mi nie wyszło jeszcze ani jedno trafienie.
– Daję ci wygrać, żebyś nie był smutny! – Za cholerę nie potrafię grać w kosza, ale mam to gdzieś, bo przynajmniej miło spędzamy czas.
– Jace!
Zabawę przerywa nagle niewyraźny, kobiecy głos dochodzący zza naszych pleców. Na widok pani Collins niemal dostaję zawału. Domyślam się, co powie. Na cały regulator słuchamy zespołu The Insane Clown Posse, którego teksty piosenek, co tu dużo mówić, mogą nie być w guście naszych rodziców. Sama mam mieszane uczucia na temat ich muzyki, ale to nieważne: wszystko, co lubi Jace, lubię też i ja.
To tak jak z futbolem. Nie mam zielonego pojęcia o zasadach tej gry, ale znalazłam w Internecie informacje, które uznałam za przydatne i teraz, kiedy oglądamy razem mecz, mogę krzyczeć: „Przelazł przez linię wznowienia! Czy ten sędzia jest ślepy?!”.
Tak. Przemiana w kameleona zakończona sukcesem. Tym razem jednak nie dbam o zagubienie własnej osobowości, bo Jace wydaje się zadowolony, a to jest dla mnie najważniejsze. Chcę uchodzić przy nim za normalną, może nawet próbuję być cool. To przecież nic złego, że pragnę akceptacji, zawsze tylko tego chciałam. Natomiast jeśli chodzi o mamę mojego przyjaciela, sprawa jest bardziej skomplikowana. Czegokolwiek bym nie zrobiła i jakkolwiek dobrze nie udawała kogoś innego niż jestem, nie uzyskam uznania tej kobiety nawet za milion lat.
Jace nadal stoi tyłem do swojej rodzicielki, więc uderzam go w ramię i wzrokiem wskazuję panią Collins. Mój przyjaciel niechętnie idzie ściszyć muzykę w samochodzie, a ja zostaję z jego matką sam na sam. Podziwiam jej białą sukienkę, szpilki i wspaniałą fryzurę. Jest przepiękną kobietą, ma tak pełne usta, że Angelina Jolie mogłaby być zazdrosna, a jej skóra wygląda na idealnie gładką, bez nawet najmniejszych zmarszczek. Równie dobrze mogłaby być moją rówieśniczką.
Staram się nie denerwować i biorę głęboki oddech. Wiem, że Jace jest w stanie wyczuć moje przerażenie i pewnie będzie próbował rozładować sytuację, jednak czegokolwiek by nie powiedział, spotkanie z jego matką będzie straszne.
Pani Collins należy do śmietanki towarzyskiej tego miasta i o nic nie dba tak bardzo, jak o reputację własnej rodziny. Widok syna w towarzystwie jednej z niepopularnych, nic nieznaczących dziewcząt musi być dla niej niemal uwłaczający.
– Hej, mamo. Sorki za muzykę. – Jace robi maślane oczy i tak uroczo się uśmiecha, że wątpię, by ktokolwiek mógł w tym momencie być na niego zły. Wygląda na prawdziwe niewiniątko.
Wyraz twarzy pani Collins nie zmienia się jednak ani odrobinę.
Może to posąg?
Nagle dociera do mnie, że kobieta patrzy na nadruk sportowej koszulki, którą mam na sobie. W myślach łapię się za głowę i bardziej niż zwykle pragnę zniknąć z powierzchni ziemi. Jace szybko orientuje się w sytuacji. Spogląda najpierw na mnie, potem na mamę, aż w końcu wybucha śmiechem. Wielki, czarny napis na mojej koszulce oznajmia: Muzyka mnie podnieca.
W oczach pani Collins muszę przypominać demonicznego klauna z książki Kinga To; potwora gotowego w każdej chwili porwać jej ukochane dziecko i zawlec je w stronę ciemności. Jace nadal szczerzy zęby, a mi robi się słabo.
– Mamo, to moja przyjaciółka, Jessica. Jessico, to moja mama, Ariana Collins.
Pani Collins podchodzi bliżej i wyciąga do mnie dłoń z idealnie pomalowanymi paznokciami, przywołując fałszywy uśmiech udoskonalony przez botoks.
– Miło mi cię poznać, Jessico… – przeciąga ostentacyjnie. – Nie dosłyszałam twojego nazwiska? – Domyślam się, że musi szybko znaleźć mój szczebelek w drabinie społecznej tego miasta.
– Alexander, proszę pani – odpowiadam nieśmiało i tymi oto trzema słowami potwierdzam, że nie należę do żadnej z rodzin znajdujących się na członkowskiej liście klubu golfowego. Wbijam oczy w ziemię i chcę uciec. Ariana Collins spogląda na moją koszulkę, postanawiając uczynić tę sytuację jeszcze bardziej niezręczną.
– Czy rodzice wiedzą, że nosisz coś takiego, panno Alexander? – pyta, unosząc brew i zaciskając wymalowane usta, prawdopodobnie tak samo sztuczne jak jej pozbawiona zmarszczek twarz.
Działa mi na nerwy jej wypytywanie o rodziców, kiedy wiem jak złą matką była dla własnej córki! W dodatku podczas całej rozmowy jej wyraz twarzy jest pełen pogardy. Wygląda, jakby patrzyła na ogromnego karalucha i była gotowa rozgnieść go podeszwą swojego drogiego buta. Chciałabym się odgryźć, rzucić jakiś wyjątkowo głupi i lekceważący komentarz, jednak na całe szczęście Jace wchodzi mi wcześniej w słowo.
– Mamo, kogo obchodzi jej koszulka? Jest spoko. Sam bym taką nosił, gdyby tylko sprzedawali je w innych kolorach niż landrynkowy róż. Chociaż… mnie tam osobiście podniecają cycki, a nie muzyka.
Patrzę na Jace’a z otwartą gębą, a kiedy wzrusza ramionami, przenoszę