Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-66375-12-3



Скачать книгу

przyznałem – ale prawdopodobnie i tak niedługo wyruszamy. Chcę być gotowy. A teraz przestań zawracać mnie i dowództwu głowę, weź klucz francuski i zajmij się robotą, bo jak nie, to nie zabiorę cię ze sobą.

      – Co to ma być? – wykrzyknął oburzony Abrams. – Miesiącami tyram na pokładzie twojej bezwartościowej łajby, więc chyba zasługuję przynajmniej…

      Nagle zerwałem się na nogi, a doktor zrobił kilka nerwowych kroczków do tyłu. Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i wręczyłem mu klucz.

      – No to się na coś przydaj. Pokaż, jaki jesteś niezastąpiony.

      Wymamrotał coś gniewnie i zajął się stanowiskiem kontroli czujników. Wkrótce leżał na plecach pod stanowiskiem kontroli systemów podtrzymywania życia, dokręcając śruby i rytmicznie klnąc. Nie zważałem na to. Pracował dla mnie i był w tym dobry. Tyle wymagałem od załogi – kompetentnego i szybkiego wykonywania zadań. A jeśli chciał przy tym sobie ponarzekać, jego prawo. Jako kapitan miałem to gdzieś, dopóki robota była wykonana.

      Po sześciu godzinach nadeszła wiadomość, na którą czekałem.

      – Blake? – usłyszałem w uchu głos admirała Vegi. – Bruksela właśnie się ze mną skontaktowała.

      – Szybko się namyślili. Jaka decyzja, sir?

      – Chcą wysłać grupę zadaniową na planetę Terrapinian.

      – Naprawdę? Grupę zadaniową? Ile krążowników?

      – Jeden.

      Zmarszczyłem brwi, ale zaraz się z tym pogodziłem. Przecież każdy z naszej piątki krążowników był na wagę złota. Stanowiły trzon maleńkiej ziemskiej floty.

      – A ile fazowców? – zapytałem.

      – Ani jednego.

      – Och. – Zaczynałem rozumieć. – Kto dowodzi tym pojedynczym krążownikiem?

      – Masz pod ręką lustro, Blake? – zapytał Vega.

      Zaśmiałem się, ale zaraz westchnąłem.

      – Rozumiem, sir. Chyba faktycznie byłem zbyt narwany.

      – Bingo. Kiedy możesz wylecieć?

      Rozejrzałem się po na wpół rozmontowanym mostku i wzruszyłem ramionami.

      – Za dwadzieścia cztery godziny. Mniej więcej.

      – Postaraj się, żeby to było mniej, a nie więcej. Wysyłam ci załogę. Mądrze z niej korzystaj. Powiadomiliśmy już Urgha, leci po ciebie na przeciwną stronę księżyca.

      Przeszło mi przez myśl, że należałoby szczerze coś sobie wyjaśnić.

      – „Diabeł Morski” jeszcze nie jest gotowy do odlotu, sir – przyznałem. – Abrams zaszalał z usprawnieniami i rozłożył wszystkie systemy na czynniki pierwsze.

      – Technicy uwielbiają tak robić – poskarżył się Vega. – Nie wiem czemu, ale nie potrafią odpuścić, bo „zawsze może być lepiej”.

      – Z ust mi pan to wyjął, admirale.

      – Na początek ogarnijcie napęd i podtrzymywanie życia. Resztę trzeba będzie naprawić po drodze.

      – Yy… a co z uzbrojeniem, sir?

      – To ma być misja dyplomatyczna, Blake. Pamiętasz?

      – Oczywiście, sir, ale…

      Admirał Vega podniósł głos. Prawie krzyczał.

      – Sam tego chciałeś, Blake! Prosiłeś o to! Chcesz wiedzieć, co powiedział Clemens, przekazując mi rozkazy?

      – Chyba nie…

      – Powiedział: „Skoro Blake tak kocha te cholerne żółwie, to niech im wysiaduje jajka”. Koniec cytatu.

      – Właściwie to one nie składają jaj, admirale – sprostowałem. – Ale rozumiem przesłanie.

      – Dobrze. Statek kosmitów otworzy dla ciebie wyrwę. Wystarczy, że się z nimi zabierzesz i będziesz wyglądać groźnie. Może nastraszysz starego Fexa na tyle, żeby z nami nie zadzierał.

      – Wszystko jest możliwe, sir.

      Przerwał połączenie, a ja z niepokojem rozejrzałem się dookoła. Na pokładzie nikt nie próżnował, ale brakowało rąk do pracy. Potrzebowaliśmy znacznie więcej ludzi.

      Vega powiedział, że wyśle mi załogę, ale jak dotąd nie otrzymałem powiadomienia. Spodziewałem się, że moi ludzie zostaną odwołani z innych miejsc i przysłani na „Diabła Morskiego” w trybie przyspieszonym. A jednak się myliłem. Po kilku godzinach dotarła część załogi, ale nie wszyscy. Wielu otrzymało przydział gdzie indziej. Wystarczyło zerknąć na listę personelu, żeby się o tym przekonać.

      – Jesteśmy wymienni – oznajmił komandor Hagen, przeglądając dane. Był moim oficerem wykonawczym i znał się na swojej robocie. Cieszyłem się, że przynajmniej jego mi nie odebrali.

      – Na to wygląda.

      – Najbardziej obiecujących zdjęli z listy i umieścili na innych jednostkach. Zostawili personel dowódczy, z wyjątkiem paru kluczowych nazwisk. Ale to personel wsparcia najbardziej nas zaboli. Te nowe nazwiska… Ci oficerowie są kadetami, a reszta to praktykanci zaraz po szkole.

      – Ja też to zauważyłem.

      Hagen opuścił zwój komputerowy i spojrzał na mnie.

      – Wybrali ludzi, których utratę mogą przeboleć. A pan jest denerwujący jako oficer, ja zresztą też. Bez obrazy.

      – Oczywiście.

      – Zmierzam do tego, że wielu pewnie liczy na to, że nigdy nie wrócimy na Ziemię.

      Westchnąłem, bo rozumowanie Hagena było bezbłędne. Doszedłem do identycznego wniosku, ale rozkaz to rozkaz.

      Wypełnili mój okręt zdezorientowanymi żółtodziobami, kłótliwymi weteranami i grupką opryskliwych oficerów, którzy mieli nad tą bandą zapanować. Robiliśmy, co się dało, żeby poskładać krążownik do kupy.

      Wkrótce – zbyt szybko – jednostka Urgha otworzyła migającą zielonymi rozbłyskami wyrwę. Mój nadal nie do końca sprawny okręt podążył w nieznane za krążownikiem obcych.

      Czy byliśmy jak owce prowadzone na rzeź? Mog­łem się jedynie domyślać.

      Tylko jeden z trzech silników działał ze stuprocentową wydajnością, więc ledwo nadążaliśmy za większą jednostką. Minutę po tym, jak terrapiniański krążownik zniknął nam z oczu, wreszcie zagłębiliśmy się w wyrwę i zostawiliśmy Słońce za sobą.

      7

      Podróż na drugi koniec tunelu czasoprzestrzennego była krótka. Zdarzało się, że takie wycieczki trwały godzinami, a nawet dniami. Jednak nie tym razem. Opuściliśmy nadprzestrzeń po kilku minutach.

      Pierwszym, co zarejestrowały czujniki oraz nasze oczy, był krążownik liniowy Urgha. Czekał, sunąc przez przestrzeń niedaleko nas. Rozejrzałem się i dostrzegłem, że jesteśmy w układzie gwiezdnym. Dobry znak. Podczas skoków międzygwiezdnych bywało tak, że jednostki zbaczały z kursu i gubiły się gdzieś w przestrzeni. Opuszczały tunel, ale w innym miejscu, niż zamierzały.

      Korzystaliśmy z wyrwy Urgha, więc przynajmniej mieliśmy pewność, że się nie rozdzielimy, co zdarzało się w przypadku większych flot, które ze względów praktycznych otwierały więcej niż jedno przejście. Kosmos jest w przeważającej większości pustką, więc zagubione jednostki mają niewielkie szanse na to, że prędko trafią do docelowego układu gwiezdnego.