Название | Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi |
---|---|
Автор произведения | B.V. Larson |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-66375-12-3 |
– Wzywa mnie admirał Vega – powiedziałem strażnikom przy ciężkich wrotach.
Zlustrowali mnie i zrobili test nakłuciowy. Opracowaliśmy go niedawno, żeby wykrywać Nomadów. Te sztuczne stworzenia potrafiły upodobnić się do dowolnej osoby, ale nie umiały sfałszować naszej krwi – przynajmniej na razie.
Czekając na wynik, rozcierałem palce, aż krwawienie ustało. Wreszcie strażnicy skinęli głowami.
– Jest pan na liście, kapitanie Blake. Tędy. Mam zadbać, żeby pan dotarł na miejsce jak najszybciej.
– Więc miejmy to za sobą.
Podążyłem za nim do pochylni. Weszliśmy do niewielkiej kapsuły przypominającej windę. A potem mechanizm wystrzelił nas w głąb Ziemi.
Większość ludzi docierała do wnętrza góry jeepem albo elektrycznym wózkiem. Fakt, że pozwolono mi skorzystać z najnowszego gadżetu, był niepokojący – oznaczał, że coś poszło naprawdę nie tak.
Niecałe dwadzieścia minut od pierwszego wezwania wszedłem do centrum kontroli. Miałem nienagannie wyprasowany mundur i gładko ułożone włosy, choć to drugie było jedynie zasługą krótkiej fryzury.
– Tu jesteś, Blake – huknął Vega. – Co tak długo? Znowu się zesrałeś do łóżka?
– Gdyby tak było, przyszedłbym szybciej, admirale – odparłem bez zająknięcia.
Wymamrotał coś pod nosem i odwrócił się, żeby zwymyślać stojącego obok porucznika. Młody mężczyzna cofnął się płochliwie w ciemny zakątek podziemnego centrum dowodzenia, niewątpliwie odesłany z pilną misją zdobycia kubka kawy.
Vega był w złym humorze, ale u niego to nie powinno dziwić. Prawdę mówiąc, nawet jego dobry humor nie napawałby mnie optymizmem. Nadal było przed czwartą, więc nawet nie próbowałem się uśmiechać.
– Blake – odezwał się w końcu – pamiętasz, jak w zeszłym roku przyjechał z Londynu admirał Clemens?
– Yy… no tak – odpowiedziałem ostrożnie.
– Pamiętasz, co nam poradził?
– Coś o działaniu jak jedna drużyna w czasach kryzysu? O to chodzi?
– Dokładnie. Pieprzone farmazony europejskiego wypierdka. Niestety, oni faktycznie ładują dużo kasy w tę kosmiczną flotę, wiesz o tym, Blake?
Pokręciłem głową, choć doskonale znałem sytuację dotyczącą finansowania. Miałem nadzieję, że Vega nie obwini mnie o wszystkie swoje problemy, jeśli udam, że nie mam o niczym pojęcia.
– Właśnie tak jest. W dawnych, lepszych czasach to Stany wydawały najwięcej na obronę. Teraz czasy się zmieniły, a Europejczycy i Chińczycy wreszcie poczuli się na tyle zagrożeni, żeby się dołożyć. Najgorsze, że przez to mogą stawiać warunki i obstawać przy wyssanych z dupy wymogach.
Osobiście miałem gdzieś, skąd pochodził nasz budżet, więc wzruszyłem ramionami.
– Niech sobie sugerują, co chcą. I tak to my rządzimy.
Vega zaśmiał się ponuro.
– Taa, jasne, wmawiaj to sobie dalej. No nieważne, nie wezwałem cię po to, żeby się wypłakiwać. Jesteś tu na oficjalnej wizycie jako mój pośrednik z kosmitami.
Przykuł moją uwagę. Clemens załatwił Vedze stopień admirała w nowej flocie Ziemi. Jak dotąd Vega był jedynym Amerykaninem, który dostąpił takiego zaszczytu. Mimo wysokiej pozycji w nowo utworzonych kosmicznych siłach nadal trzymało go w garści Kolegium Połączonych Szefów Sztabów wraz z rządowymi biurokratami.
– O co chodzi, admirale? – zapytałem poważnie.
Przez chwilę rozglądał się, tak jakby podejrzewał, że w pomieszczeniu kryją się szpiedzy. Wreszcie wyciągnął rękę i wziął mnie za nadgarstek. Mogłem się wyrwać, bo byłem znacznie silniejszy i lepiej wyszkolony, ale zwalczyłem w sobie odruch. Vega odwrócił moją dłoń i przyjrzał się palcom. Uspokoił się dopiero na widok nakłuć.
– Nie otrzymał pan meldunku, sir? – zapytałem. – Zdałem testy. Nie jestem Nomadą.
– Oczywiście – powiedział Vega, nieufnie przemykając wzrokiem po podwładnych – ale w takich chwilach wolę zweryfikować raport pracowników ochrony.
Zachowywał się niepokojąco. Czekałem niecierpliwie, aż przejdzie do rzeczy.
Kiedy już się upewnił, że w pobliżu nie czyhają szpiedzy, odwrócił się z powrotem do mnie.
– Pojawiła się kolejna wyrwa – wyjaśnił cicho. – Jakieś dwieście tysięcy kilometrów od nas.
Zmarszczyłem brwi i przyjrzałem się sytuacji taktycznej wyświetlonej na dzielącym nas stole. Przejechałem dłonią po blacie, a potem za pośrednictwem syma zaczerpnąłem dane z czujników orbitalnych. Zobaczyłem rozdarcie w czasoprzestrzeni. Było wielkie, różnobarwne i imponujące. Miało złotą obwódkę i zielonkawe wnętrze z lawendowymi iskierkami. Było zdecydowanie bardziej kolorowe niż zazwyczaj. Patrzyłem na nie przez chwilę, po czym zwróciłem się do Vegi:
– Kiedy się pojawiło?
– Dwadzieścia minut temu.
– Po prostu sobie wisi i nic nie robi? Wkrótce zniknie.
– To właśnie nas niepokoi. Do tej pory obcy powinni już stamtąd wylecieć. A może już to zrobili, tylko ich nie widzieliśmy.
– Fazowce? – zapytałem.
– Tego nigdy nie sposób wykluczyć. Skoro my je mamy, to czemu następni najeźdźcy nie mieliby dysponować taką technologią?
Ta myśl mroziła krew w żyłach. Fazowce były jak okręty podwodne z przeszłości, tyle że jeszcze trudniejsze do wykrycia. Przypominały najbardziej U-Booty z czasów sprzed wynalezienia sonaru, kiedy były jeszcze nowinką techniczną.
Jednak aby poruszać się niezauważenie przez kosmos, nie stosowały maskowania. Nie do końca. Tego rodzaju okręty potrafiły przejść do innego stanu. Stawały w rozkroku między naszą rzeczywistością a światem tuneli czasoprzestrzennych i innych dziwactw fizyki. Nazywaliśmy to fazowaniem.
Przyglądaliśmy się wyrwie. Ekran wyświetlał trójwymiarowy obraz o nasyconych barwach. Inni pracownicy wrócili cicho i otoczyli stół, przy którym odbywała się nasza prywatna konferencja.
– Co jest? – zapytał Vega. – Macie coś?
– Możliwe, sir – powiedziała komandor o rudobrązowych włosach i bursztynowych oczach. Chyba dowodziła zespołem odpowiedzialnym za czujniki. – Nastąpił skok energii. Coś zaraz przejdzie przez wyrwę.
Zerknąłem na plakietkę z nazwiskiem – komandor Langston. Zanotowałem to w pamięci.
Wszystkie oczy znów skupiły się na blacie stołu taktycznego. Wkrótce w nasze pole widzenia wleciał ogromny okręt, niczym nieznajomy, który o północy wyłania się z gęstej mgły.
Z sykiem nabrałem powietrza.
– Wiem, kto to jest – odezwałem się.
Vega natychmiast podniósł na mnie wzrok.
– Swoi czy wrogowie?
– Zależy od sytuacji – powiedziałem, wpatrując się w jednostkę. – To jest terrapiniański krążownik liniowy, sir. Ręczę głową.
Vega spojrzał na grupkę specjalistów od czujników, którzy już stukali w ekran i otwierali mniejsze okienka.
– Co mówi komputer? – zapytał.