Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-66375-12-3



Скачать книгу

No cóż, chyba tak, admirale. Mam poczucie…

      – Co z tobą nie tak? Chcesz zginąć? Tęsknisz za dalekimi podróżami? Czemu tak cię ciągnie do gwiazd?

      – Nie jestem pewien, admirale, ale ja dostrzegam tutaj okazję. Szansę na zwiad, pozyskanie sojusznika i, być może, uniknięcie przyszłej wojny z Fexem.

      – Albo na wywołanie nowego konfliktu! – krzyknął Clemens.

      – Istnieje pewne ryzyko – przyznałem. – Żadna ścieżka nie jest całkowicie bezpieczna. Wasza decyzja, sir. Pańska i Rady Bezpieczeństwa.

      Admirał wymamrotał coś z irytacją i się rozłączył.

      Reszta obsady centrum dowodzenia odsunęła się ode mnie. Zachowywali się tak, jakbym umierał na raka – w dodatku zaraźliwego.

      Tylko Vega miał odwagę, żeby ze mną zostać.

      – Wiesz, Blake, ty to masz jednak jaja ze stali. Zawsze tak mówiłem.

      – Faktycznie, mówił pan, sir.

      – Co zrobi rada?

      Wzruszyłem ramionami.

      – Trudno powiedzieć. Ale na razie chciałbym zjeść śniadanie i wziąć prysznic. Pozwoli pan, admirale?

      – Proszę bardzo. Każę cię sprowadzić z powrotem, gdy tylko zapadnie decyzja.

      – Świetnie, admirale.

      Opuszczając centrum dowodzenia, czułem się całkiem nieźle. Przedstawiłem swój punkt widzenia i uznałem, że przeżyję decyzję rady, jakakolwiek by ona była. Och, jasne, że byłbym rozczarowany, gdyby mnie nie puścili. W oczach Urgha stałbym się godnym pogardy kłamcą. Podejrzewałem jednak, że to nie nastąpi, i właśnie dlatego zamiast do mieszkania udałem się do stacji transmatu. Kilka pięter pod centrum dowodzenia zainstalowano system transmatowy, który pozwalał natychmiastowo – albo prawie natychmiastowo – przenosić ludzi do dowolnej innej stacji transmatowej w obrębie Układu Słonecznego.

      Gdy tylko wszedłem do środka, natychmiast zapytali mnie, czego chcę, ale wkrótce mnie przepuścili. Poprosiłem operatora, żeby ustawił podróż w jedną stronę na pokład „Diabła Morskiego”, który został na orbicie, po przeciwnej stronie Księżyca.

      Jeśli miałem zaraz zostać wezwany do akcji, musiałem osobiście skontrolować stan okrętu. Przyszedł czas sprawdzić, jak się miewa moja dziecina.

      6

      Transmat wydał dźwięk, który kojarzył się ogromną lampą owadobójczą. Po chwili wkroczyłem na pokład kosmicznego doku. A później znalazłem się wewnątrz swojego okrętu.

      „Diabeł Morski” przez długi czas przebywał w suchym doku. Abrams dokonał wielu usprawnień jego prototypowego napędu międzygwiezdnego. Zawsze wybierał moją jednostkę na obiekt eksperymentów.

      Pozostałe cztery lekkie krążowniki w maleńkiej ziemskiej flocie były, tak jak mój, zdolne otworzyć wyrwę prowadzącą do gwiazd. Cała piątka była siostrzanymi jednostkami, ale to z „Diabła Morskiego” uczyniono królika doświadczalnego. Od samego początku.

      Tymczasem ja spędziłem większość czasu w ziemskiej studni grawitacyjnej, zajęty szkoleniem nowych oficerów w Dowództwie Sił Kosmicznych. Moimi uczniami obsadzano zazwyczaj fazowce, ale nie tylko. Każdy krążownik miał załogę składająca się z około pięciuset ludzi. To znacznie więcej niż siedemdziesiąt parę osób na pokładzie okrętów fazowych.

      Abrams w ciągu kilku minut dowiedział się o moim przybyciu. Byłem rozczarowany, bo miałem nadzieję zaskoczyć go w laboratorium albo na dolnych pokładach, w sekcji inżynieryjnej. Oczywiście byłem nierozsądny, mając taką nadzieję, bo Abrams wszędzie miał szpiegów. Podlegali mu wszyscy laboranci i wielu techników. Pewnie otrzymali rozkaz, by zgłaszać pojawienie się najważniejszych oficerów, którzy ośmieliliby się wkroczyć na pokład „Diabła Morskiego” bez konsultacji z Abramsem.

      Tak więc nie przeszedłem nawet sześćdziesięciu kroków rozbrzmiewającymi echem korytarzami krążownika, gdy zobaczyłem powiewający połami fartuch i komicznie szeroko otwarte oczy jego właściciela. Po dziewięćdziesięciu sekundach pojawił się Abrams. Wyszedł z turbowindy i zagrodził mi drogę.

      – Ach! Tu jesteś, kapitanie Blake – powiedział. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Niezapowiedziana inspekcja?

      – Coś w tym stylu – odparłem, rozglądając się. – Okręt jest w opłakanym stanie.

      Wszędzie widziałem rury, przewody i otwarte panele. „Diabeł Morski” wyglądał jak pacjent poddany operacji na otwartym sercu.

      – Jest w dobrych rękach – powiedział Abrams. – Nie ma powodu do zmartwień. Za sześć do ośmiu tygodni będzie się miał lepiej niż kiedykolwiek.

      Przeniosłem wzrok z rozdartej izolacji i odsłoniętych obwodów drukowanych na twarz Abramsa.

      – Jaja sobie robisz? Modernizacja i tak trwa już trzy tygodnie dłużej, niż przewidywał harmonogram. Co wy tu wyrabiacie?

      – Hmm… – Uśmiechnął się. – Wyczuwam prymitywne pragnienie powrotu do gniazda. Nie masz się czego bać, Blake. Twój okręt będzie gotowy, szybszy niż kiedykolwiek. Kiedy następnym razem otworzysz wyrwę, znajdziesz się dokładnie tam, gdzie chciałeś. Obiecuję.

      – Słuchaj, doktorze – powiedziałem. – Nie masz nawet dwóch tygodni, nie wspominając o ośmiu. Zostały ci godziny, nie dni. Niech twoi ludzie zaczną montować wszystko z powrotem. Nie słyszeliście o terrapiniańskiej jednostce na orbicie Ziemi?

      Abramsowi zrzedła mina.

      – O czym ty mówisz? Rozpętałeś następny konflikt zbrojny?

      – Nie ja, tylko admirał Fex.

      Pokrótce wyłuszczyłem mu sprawę, a on robił się coraz bledszy, aż wreszcie zzieleniał.

      – Oburzające! Jak mam pracować w takich warunkach?!

      – Coś wymyślisz – powiedziałem i omiotłem szerokim gestem otaczający nas chaos. – Ale na razie trzeba pozbierać graty. Praca na trzy zmiany. Zero przerw. Jeśli trzeba, zróbcie rotację, weźcie ludzi z innych doków. Niech mój okręt nadaje się do lotu.

      Abrams oblizał wargi. Dwa razy. Z rosnącym zaniepokojeniem lustrował rozgardiasz rozbieganym spojrzeniem. Oceniał czekający go wysiłek i z każdą sekundą coraz szerzej otwierał oczy. Dziwnie się na to patrzyło.

      Wreszcie warknął gniewnie, odwrócił się na pięcie i zaczął wykrzykiwać rozkazy przez sym-łącze. Pracownicy wyskoczyli z pomieszczeń jak diabły z pudełka. Doktor szybko wydał polecenia, a potem zniknął.

      Uznałem, że nie ma co stać i patrzeć, więc ruszyłem na mostek. Jęknąłem, widząc, że panuje tam taki sam bałagan, jak w każdym innym przedziale okrętu. Stacje robocze były wybebeszone. Czułem, jak narasta we mnie frustracja.

      Od razu pojąłem, co zamierzał Abrams. Dostał pozwolenie na modernizację napędu nadświetlnego, ale dla niego to było za mało. Odbiło mu, zaczął majstrować przy wszystkich systemach na pokładzie. Przyłapałem go w trakcie orgii usprawnień.

      Wziąłem skrzynkę z narzędziami i w ciągu godziny przywróciłem do działania trzy podstawowe stanowiska.

      Abrams zastał mnie z kluczem francuskim w ręku, wciśniętego pod stanowisko kontroli operacji taktycznych.

      – Kapitanie Blake! – zawołał. – W co ty pogrywasz?

      Wysunąłem się spod blatu i przez chwilę mierzyłem go wzrokiem. Przyglądał mi się surowo, opierając dłonie na biodrach