Nasze małe kłamstwa. Sue Watson

Читать онлайн.
Название Nasze małe kłamstwa
Автор произведения Sue Watson
Жанр Триллеры
Серия
Издательство Триллеры
Год выпуска 0
isbn 978-83-8075-703-5



Скачать книгу

się i uruchamiam silnik z nadzieją, że Jen nie przetłumaczyła sobie mojego porannego bólu głowy na coś innego.

      W naszym ostatnim miejscu zamieszkania czasami wymykałam się z domu na kawę z Jayne – jedną z mam poznanych w szkole. Potem jednak zachorowałam i myślę, że Jayne nigdy nie wybaczyła mi tego, co jej powiedziałam. I któżby ją za to winił? Ale teraz to już przeszłość, a ja muszę patrzeć w przyszłość.

      Zdesperowana, żeby nie spóźnić się na lekcje muzyki chłopców, odjeżdżam spod szkoły zbyt szybko, nagle zdając sobie sprawę, że zapomniałam ich cholernych popołudniowych przekąsek, złożonych z domowej roboty humusu i marchewkowych pałeczek. Chłopcy nie wytrzymają bez posiłku, więc zatrzymuję się na pierwszej napotkanej stacji benzynowej i, z braku humusu, kupuję dwie paczki chipsów i dwa batoniki Mars. Wychodząc ze sklepu z rękami pełnymi kontrabandy, dostrzegam pieprzoną panią Mallory, która właśnie podjechała zatankować samochód. Czym prędzej uciekam. Mallory jest naszą sąsiadką, członkiem klubu tenisowego Simona i aroganckim krówskiem. Gdyby mnie zobaczyła, z całą pewnością doniosłaby o wszystkim Simonowi, włączając w to nazwy, daty i numery seryjne towaru. Otwieram drzwiczki do samochodu, wrzucam jedzenie na tylne siedzenie obok chłopców i, niczym superbohaterka, daję nura do samochodu, ku ogromnej uciesze moich dzieci. Włączam silnik i szybko odjeżdżam, przy akompaniamencie pisku opon i radosnego kwiku dzieci. Śmieję się głośno wraz z nimi: szalona kobieta z dwójką dzieci, prowadząca duży samochód wypełniony przekąskami pełnymi chemikaliów o nazwie zaczynającej się od E – co mogłoby pójść nie tak? Chłopcy nie mają pojęcia, dlaczego wskoczyłam do samochodu, wykonując iście komandoski przewrót, ale wiedzą, żeby absolutnie nie wspominać tacie o tym, że jedli chipsy i marsy.

      Kiedy w końcu przestajemy chichotać i dzieci zabierają się do radosnego chrupania chipsów, trochę się rozluźniam. Muszę pamiętać o odkurzeniu samochodu i przewietrzeniu go, żeby Simon nie wyczuł zapachu chipsów krewetkowych i czekolady. Jako doktor bardzo stanowczo podchodzi do ich diety – i słusznie. Ale jak mus to mus i cel uświęca środki.

      Ponieważ dzieci zapychają się jedzeniem, cała podróż mija w przyjemnej ciszy. Niektórzy rodzice nienawidzą odbierania i odwożenia dzieci do szkoły oraz na zajęcia pozalekcyjne, ale ja bardzo to lubię. Dla mnie są to szczęśliwe chwile. Jestem sam na sam z dziećmi, wszyscy jesteśmy bezpieczni, wolni i czasami żałuję, że nie mogę tak po prostu jechać i jechać z nimi bez końca.

      Na lekcję gry na wiolonczeli u pani Pickering jadę dość powoli, żeby Alfie miał czas przed przyjazdem skończyć swój posiłek. Przed otwarciem samochodu zabieram mu z ręki opakowanie i zaganiam go dróżką do domu nauczycielki. Kiedy już znika za drzwiami, odwożę Charliego cztery kilometry dalej, na naukę gry na skrzypcach, a potem jadę odebrać Sophie z lekcji tańca. Następną godzinę spędzam radosna i swobodna w Sainsbury’s, robiąc z Sophie zakupy, a potem muszę wrócić, żeby odebrać obu chłopców. Po dzisiejszym poranku miło jest spędzić trochę czasu sam na sam z Sophie i otoczyć ją troską, jakiej potrzebuje, a której nie mogę jej ofiarować zbyt często, od kiedy urodzili się chłopcy. Przechadzamy się po dziale z odzieżą, gdzie Sophie podziwia bladoróżowy stanik. Wkładam go do koszyka i uśmiechamy się do siebie konspiracyjnie. Potem sugeruję, żebyśmy poszły na kawę, na co Sophie przystaje z ochotą. Jako przekąskę wybiera małe ciasteczko, które pożera łapczywie, co mnie zdumiewa. Jest też niespodziewanie rozmowna i przez chwilę zastanawiam się, dlaczego nie może być równie szczęśliwa w domu.

      Wrócimy dopiero po osiemnastej, ale nic nie szkodzi. Simon powiedział, że skończy pracę późno, więc mam mnóstwo czasu, żeby przygotować specjalną kolację, którą dla niego zaplanowałam. Tak jak powiedział, teraz, gdy dzieci rozpoczęły rok szkolny, muszę być zorganizowana i wszystkiego pilnować. To mi dobrze zrobi – mojemu zdrowiu psychicznemu. Dzisiaj zamierzam przygotować dla mojego męża pieczonego okonia morskiego z sosem kaparowo-cytrynowym, kremowe ziemniaki i zieloną sałatkę. Zapalę świeczki i usiądziemy, patrząc sobie w oczy, tak jak kiedyś. A przynajmniej mam taką nadzieję.

      Podjeżdżając przed dom z dwoma zmęczonymi chłopcami i, teraz już znów nachmurzoną, nastolatką, widzę na podjeździe samochód Simona i ściska mnie w dołku. Mój mąż wrócił do domu, a mnie tam nie było, czekającej z obiadem i wykąpanymi dziećmi. To nie moja wina, że skończył wcześniej, ale i tak czuję się winna. Przygotowanie wspaniałej kolacji, którą zaplanowałam, zabierze trochę czasu, a przedtem jeszcze muszę wykąpać chłopców i położyć ich do łóżek. Stworzony w wyobraźni obraz mnie stojącej w mojej pięknej kuchni przy świecach i nocy, która dopiero się dla nas zaczyna, szybko blednie. Panika trzepocze mi w piersi i chwytam mocno kierownicę, próbując się uspokoić, ale chłopcy są w dość kłótliwym nastroju i dosłownie w ciągu kilku sekund zaczynają ze sobą walczyć. Zaciągam ręczny hamulec przy akompaniamencie ich wrzasku i stękania, kiedy mocują się ze sobą – pierwsze krople testosteronu we krwi nakazują im się wzajemnie zniszczyć. Panika podchodzi mi do gardła. Wiem, że to nieracjonalne, ale chcę krzyczeć. Czuję, że za chwilę się rozpłaczę, i wiem, że straciłam panowanie nad sobą.

      Wysokim głosem wrzeszczę, żeby PRZESTALI, PRZESTALI… zapominając, że odkręciłam szybę i że wścibski stary Michael z sąsiedztwa właśnie wynosi śmieci. Spogląda na mnie jak na wariatkę – ale ja nią nie jestem. Nie jestem. Dzieci nawet mnie nie usłyszały. Ostatnio nikt mnie nie słyszy, poza Michaelem, który nadal się na mnie gapi. Mam ochotę ryknąć na niego jak dzikie zwierzę, ale z gardła wydobywa mi się piskliwy skrzek: „PRZESTAŃCIE”.

      Charlie wykorzystuje swoje skrzypce jako broń przeciw Alfiemu, który dla odmiany używa pięści (na szczęście jego wielka wiolonczela jest w bagażniku, więc nie ma do niej dostępu w ramach użycia jako oręż). Sophie krzyczy na nich obu, usiłując zabrać skrzypce. Drzwi do domu otwierają się i zasycha mi w ustach.

      – Co to za hałasy? – Głos Simona przebija się przez wrzask. Jest spokojny, neutralny. Czy naprawdę się nie zdenerwował, czy po prostu jest świadomy obecności sąsiadów? Co on, na Boga, sobie pomyśli, wracając do domu, gdzie zamiast posiłku wita go taki chaos? Jeżeli miał stresujący dzień, ciężką operację lub, Boże broń, jeśli ktoś umarł, nie będzie w nastroju na te rozgrywające się przed domem cyrki.

      Oddycham głęboko, powoli podnoszę wzrok i, ku mojej ogromnej uldze, widzę, że się uśmiecha. Mam ochotę go przytulić.

      Szybko zbieram się w sobie i wysiadam z samochodu, starając się przybrać minę, jakbym przed chwilą nie piała jak wściekła kura i jakby wszystko było pod kontrolą.

      – Chodźcie, chłopcy. – Ruszam w kierunku Simona, zamykając pilotem samochód. – Przepraszam cię, kochanie, zwariowane popołudnie. Nie zaczęłam jeszcze nawet robić obiadu… – terkoczę.

      – Dlaczego nie? – Nagle nie potrafię odczytać jego miny.

      Przełykam nerwowo ślinę.

      – Dlatego… dlatego… że dopiero co wróciłam, kochanie… a dzisiaj rano powiedziałeś, że sala operacyjna… numer 33 jest zarezerwowana na osiem godzin…

      – Doprawdy? – Spogląda na mnie z pełnym zwątpienia uśmiechem na twarzy. Nie jestem pewna, co to znaczy, i nie wiem, jak zareagować.

      – Sala operacyjna numer 33? Cóż, wydajesz się wiedzieć o tym więcej niż ja – odpowiada lekkim tonem, a ja widzę, jak lekko drgają mu mięśnie szczęk.

      Dzieci przebiegają koło nas po ścieżce i ruszamy za nimi. Simon przepuszcza mnie, żebym weszła do domu jako pierwsza. Dziękuję mu, wykorzystując sposobność, aby spojrzeć mu w twarz. Nadal nie jestem w stanie go rozszyfrować. Kiedy ruszamy razem korytarzem za dziećmi, zatrzymuje się raptownie i odwraca się do mnie. Nagle