Nasze małe kłamstwa. Sue Watson

Читать онлайн.
Название Nasze małe kłamstwa
Автор произведения Sue Watson
Жанр Триллеры
Серия
Издательство Триллеры
Год выпуска 0
isbn 978-83-8075-703-5



Скачать книгу

wycieczkę do Waitrose z całą rodziną, ponieważ, ku irytacji chłopców i skrajnemu przerażeniu Sophie, Simon nalegał, abyśmy wszyscy pojechali kupić te cholerne cytryny.

      – Jest weekend – powiedział. – Nie mam ich zbyt wielu wolnych i powinniśmy spędzić jak najwięcej czasu razem, jako rodzina.

      Nie jestem przekonana, czy supermarket jest najlepszym miejscem na spędzanie czasu z rodziną, ale liczy się intencja, a to bardzo miłe, że Simon chce, żebyśmy byli wszyscy razem.

      – Ale dlaczego nie możemy zostać w domu i pograć w Fifę? – jęczy Charlie.

      – Dlatego, że gra niszczy ci neurony. Jeżeli będziesz grzeczny, kupię ci magazyn o futbolu, a Alfie może dostać…

      – Magazyn o dinozaurach! Proszę, proszę, proooooooszęęęęęęę!

      Na samą myśl o tym Alfie przełącza się na tryb tyranozaura i zaczyna szaleć. Teraz obaj chłopcy są podekscytowani perspektywą otrzymania własnej gazetki i zaczynają głośno śpiewać. Tymczasem Sophie wraca na górę, a ja zakładam kurtkę i wychodzę do ogrodu przed domem, żeby zaczekać tam na Simona. Zostawiam chłopców w kuchni, bez nadzoru, z iPadami. Prawdopodobnie to dość ryzykowne, ale potrzebuję kilku chwil spokoju. Usuwam ostatnie zwiędłe róże z krzewów rosnących przy drzwiach i wracam do domu, zawsze świadoma, że dwaj sześcioletni chłopcy potrafią być cudowni, zabawni i kochający, ale potencjalnie przerażający, jeśli zostawi się ich samym sobie. Wita mnie widok Alphiego stojącego na wyspie kuchennej, na której przygotowuję jedzenie. W tej chwili zmieniła się ona jednak w scenę konkursu Mam talent. Już samo to łamie wszelkie zasady bezpieczeństwa i higieny, które wprowadziłam w naszym domu, ale fakt, że Charlie rzuca bratu w twarz jabłkami, sprawiając, że Alfie traci równowagę, oznacza, że jesteśmy jedno jabłko od poważnego wypadku. Gdybym nie weszła do kuchni w tym akurat momencie, jabłko trafiłoby Alfiego prosto w głowę i chłopiec spadłby z dość znacznej wysokości prosto na kamienną podłogę.

      – Charlie, czy ty jesteś głupi? – krzyczę głośno.

      – Nie jestem GŁUPI! – wrzeszczy. Ściąga to na dół Simona, niemającego pojęcia, co się tu działo. Natychmiast jednak reaguje.

      – Marianne, proszę, nie nazywaj Charliego głupim – mówi z nieukrywanym przerażeniem, sprawiając, że czuję się podle.

      – Dokładnie. Zraniłaś moje uczucia – mamrocze naburmuszony Charlie. Chce mi się płakać, bo wygląda na autentycznie skrzywdzonego, ale Simon? Mogłabym go zabić za to, że tak podważa mój autorytet, zwłaszcza że to nie pierwszy raz. Fakt, potrafię się czasami rozgniewać na chłopców, ale to z miłości i niepokoju. Kiedy Simon beszta mnie w taki sposób w ich obecności, dzieci oczywiście uważają, że wyrządziłam im straszliwą krzywdę, chociaż ja robię tylko to, co zrobiłaby każda dobra matka – chronię ich przed fizycznymi urazami.

      – Przepraszam, że tak się wyraziłam, Charlie. – Wiem, że muszę to zrobić, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że osłabia to moją pozycję w oczach moich małych chłopców i szacunek, który do tej pory udało mi się wypracować, teraz przepadnie. – Tylko że widzisz, Alfiemu mogło naprawdę stać się coś złego… – zaczynam.

      – Proszę, przestań trajkotać. Boli mnie od tego głowa – przerywa mi Simon ostro. Czuję się upokorzona, niczym czwarte dziecko w tej rodzinie, ale nie próbuję się z nim kłócić. Nie chcę wszczynać scysji, która może przeciągnąć się na cały weekend. Kiedy wsiadamy do samochodu, wszystko zostaje zapomniane. Chłopcy, którym całkiem się upiekło, dostają pozwolenie na wrzaski i bicie się przez całą drogę, a ja nie mam siły ich rozdzielać. Głowa boli mnie od ich krzyku i czuję, że za chwilę coś we mnie pęknie – nie wspominając nawet o tym, że chłopcy mogą coś sobie zrobić. Po każdym uderzeniu i piśnięciu krzywię się z bólu, a Simon prowadzi samochód, najwyraźniej nie zauważając tego wszystkiego. Wbijam paznokcie w zaciśnięte dłonie i wyglądam przez okno, przypatrując się mijanym sklepom i samochodom. Próbuję wygłuszyć hałasy w mojej głowie.

      Po przyjeździe do supermarketu wszystkie dzieci ruszają przez parking niczym zombie, nie rozumiejąc, dlaczego się tu znalazły i i czego się od nich oczekuje. Kupowanie cholernych cytryn jest czynnością, którą z łatwością mogłam wykonać sama: w zasadzie to krótka wyprawa do miasta i przechadzka po sklepowych alejkach sprawiłaby mi przyjemność. Przy okazji zrobiłabym zakupy znacznie szybciej i efektywniej, bez kłótni, ale kiedy Simon wbije sobie coś do głowy, nie można go zawrócić z tej ścieżki. Czasami zastanawiam się, czy nie robi tego wszystkiego wyłącznie po to, żeby mnie zdenerwować. Nie powinnam jednak narzekać. To naprawdę słodkie, że pragnie, aby nasza rodzina spędziła czas razem, i powinnam być za to wdzięczna. Przypominam sobie o tym kilka minut później, fizycznie i przemocą rozdzielając chłopców, którzy zabawiają się w wojowników ninja, uganiając się wokół wyspy z cytrusami.

      – Mam ochotę się zabić – ziewa Sophie, gdy przechodzimy przez dział z warzywami i owocami. Rozmawia przez telefon, podczas gdy chłopcy rzucają się pomarańczami, zmieniając wszystko, co ma związek z cytrusem w strefę wojenną. Usiłuję właśnie wyjąć z ich lepkich palców „granaty ręczne” (grejpfruty), kiedy słyszę, jak Simon mówi:

      – Hej.

      Jego głos jest bardzo łagodny i przez chwilę myślę, że mówi do któregoś z dzieci lub może nawet do mnie. Łagodnieję i odwracam się do niego, wzruszona ciepłem jego tonu.

      Ale on nie zwraca się do dzieci ani do mnie, tylko do nieznajomej blondynki, która wcale nie jest mi obca. Widziałam ją wcześniej, w innych krajach, z innymi przyjaciółmi. Caroline.

      Simon wydaje się autentycznie zaskoczony (i uradowany?) jej widokiem.

      – Co ty tu robisz? – pyta, tłumiąc uśmiech. To oczywiste, czyż nie? Wybrała się na zakupy… No, chyba że śledzi nas, a raczej Simona. Nie byłby to pierwszy raz, gdy jakaś kobieta postanowiła być z nim w każdej chwili jego (i jej) życia. Margaret z kawiarni w poprzednim miejscu naszego zamieszkania zawsze wpadała na nas „przez przypadek”, obłapiając Simona, mnie zaś kompletnie ignorując. Wkrótce jednak położyłam kres tej jej małej gierce. To właśnie cena, którą płaci się za małżeństwo z człowiekiem takim, jak Simon: kobiety są gotowe wleźć mu do łóżka na jedno skinięcie. Zawsze mnie to denerwowało i teraz również się tak czuję, obserwując ich rozmowę zza ściany mandarynek. Proszę Sophie, żeby zabrała chłopców do działu z magazynami, aby tam wybrali swoje „lektury”, sama zaś chwytam siatkę z niewoskowanymi cytrynami, niemal przewracając jakieś dziecko, gdy w pośpiechu staram się przyłączyć do Simona, rozdzielić ich, być obecna i powstrzymać ich od powiedzenia czegoś, czego nie da się odwołać.

      Staję przy nim bez słowa, z wyczekującym uśmiechem na twarzy. Jest to mój specjalny, przyjazny uśmiech, mówiący, że czuję się bezpieczna w moim małżeństwie. Uśmiech, który kłamie.

      Z pozoru Simon i Caroline prowadzą zwyczajną uprzejmą wymianę zdań; wspominają o pracy, a potem następuje pobieżne przedstawienie nas sobie. Simon wreszcie mnie zauważa i macha w moją stronę ręką, nie dotykając mnie jednak.

      – Poznałaś już Marianne, moją żonę?

      Stoję, trzymając się kurczowo torebki z cytrynami i resztek opanowania.

      Kobieta uśmiecha się, nieco oszczędnie – a może po prostu jest nieśmiała? Potem wyciąga do mnie rękę na przywitanie. Jej dłoń jest chłodna, choć nie tak bardzo jak jej spojrzenie.

      – To jest Caroline, moja koleżanka po fachu. Caroline Harker – mówi Simon. Rani mnie sposób, w jaki wymawia jej imię. Caroline mówi, że dziś wybiera się na obiad z przyjaciółmi.

      – Mam