Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

patrzyły jakby na jakieś złowrogie przedstawienie. Zdawało im się, że babcia naumyślnie tak wygaduje, nie mogły od niej wprost oczu oderwać. Czasem Emilka podskoczywszy, roześmiała się ze zdziwienia, a wtedy Agnisia poskramiała ją, mówiąc:

      – Cicho, nie śmiej się.

      Pani Barbara kazała mieć starszą panią na oku to Józi, to Naści, ale babcia złościła się, widząc je koło siebie.

      – Precz mi! – krzyczała na nie. – W więzieniu trzymać się nie dam! Nie ważcie mi się szpiegować.

      Najlepiej znosiła babcia obecność Bogumiła, któremu chętnie i do rzeczy opowiadała o przygodach swojej młodości, o tym, jak sobie ząb na schodkach kiedyś wybiła i jak z przyjaciółką hrabianką Czarnowską czytywała francuskie powieści.

      Ale Bogumił mógł z babcią przebywać tylko w niedzielę, a wtedy był zawsze tak żądny snu i wypoczynku po pracy, że czasem niepostrzeżenie śród opowiadań zadrzemał. A zbudziwszy się, namawiał babcię, by z nim co pośpiewała, bo się bał, że znów zaśnie. Nucili zatem: „Hej, ty koniku wrony[191], olstrami[192] objuczony”[193] lub coś równie starego.

      A pani Barbara, słysząc z daleka te śpiewki, płynące z miejsca, co było arką przeszłości, zamyślała się i powtarzała:

      – O czasy, czasy, gdzie wy.

      Pani Barbara zaniedbywała teraz dla matki niejedną z robót domowych, ale samą naprawdę trudno było babcię zostawić, gdyż była bardzo niespokojnego ducha. Raz zrzuciła ciężką doniczkę z kaktusem, całe szczęście, że nie na nogę, innym razem o mało nie ściągnęła sobie na głowę razem z gzymsem firanek, które chciała koniecznie zdjąć do prania, choć je właśnie tylko co po praniu zawieszono. Zdarzały się też i gorsze rzeczy.

      Pewnego dnia Barbara przyszła do Bogumiła i rzekła z płaczem:

      – Ja już nie wiem, co z mamą robić. Doszło do tego, że się załatwia po prostu w pokoju na podłogę. Ciągle się przy niej siedzi, prowadza się ją i wtedy nigdy nic, a jak tylko na chwilę się wyjdzie…

      I pani Barbara znów zapłakała nad tą poniżającą niedolą. Bogumił oderwał się od gospodarskich rachunków, utknął brodą w zaciśniętej pięści i patrzył spod oka na żonę z osowiałym współczuciem. Po chwili wstał, zaczął chodzić po pokoju, a wreszcie pogładził ją obu rękami po włosach i rzekł:

      – Uspokój się, moja kochana, jedyna… Cóż robić. Zapalmy papierosa.

      Zapalili, pani Barbara otarła oczy i powiedziała z proszącym jękiem w głosie:

      – Może by jutro jeszcze raz posłać po doktora?

      – Przecież był trzy dni temu.

      – A może by jeszcze raz posłać?

      Posłano tedy i przez kilka dni stosowano cierpliwie, co nakazał, a potem zaniechano wszystkiego, gdyż babcia lekarstwo wypluwała, a nacierania i kompresy jeszcze ją tylko bardziej drażniły.

      Pewnego dnia zrobił się gwałt, gdyż babcia kichnęła w tabakierkę i zasypała sobie tabaką oczy. Niechcicowie spotnieli, nim zdołali jej przemyć te oczy. Babcia zanosiła się przy tym od krzyku i pani Barbara bała się, że ona samego tego krzyku nie przetrzyma.

      Przyszedłszy na koniec nieco do siebie, nie dała nikomu się dotknąć prócz Bogumiła, który został przy niej w końcu sam i długo siedział, przykładając na zapuchnięte oczy płatki z zimną wodą. Babcia poddawała się temu potulnie, sięgała po omacku do jego ręki, całowała ją i mówiła spod okładów:

      – Tyś anioł. Zapiszcie to sobie, zapamiętajcie. Tyś anioł. Anioł z nieba.

      A po chwili, załkawszy wewnętrznie, jakby w nagłym poczuciu nieumyślnej udręki, sprawianej sobie i drugim, jakby w błysku pragnienia, by los jeszcze jakoś odwrócić, zapytała z ustami w podkówkę:

      – Czy ja jestem już grzeczna? Już grzeczna?

      Bogumił przesiadł się wtedy na łóżko i zdjąwszy płatki z oczu chorej, objął staruszkę, kołysał ją w ramionach i mówił:

      – Grzeczna, grzeczna jak dziecko.

      Pani Barbara poszła tymczasem do sypialni. W miejscu, gdzie stało przypadkiem krzesło przy stoliku z lustrem, usiadła i założywszy na piersiach ręce, kiwała się z przymkniętymi oczyma. Dzieci zahałasowały w jadalnym. Syknęła, otworzyła oczy, a mając przed sobą lustro, patrzyła w nie i tak patrząc, ujrzała nagle swe pierwsze siwe włosy. Były dziwne, nienaturalnie sztywno się wijące przy czarnych, prostych. Strasznie się zlękła tych włosów. – Boże – pomyślała z rozpaczą. – Ostatnie lata młodości. Starość się zbliża, a ja zamiast żyć, muszę się borykać z takim nieszczęściem. A to może trwać lata – przypomniały jej się słowa doktora. Było jej tak, jakby ciężki stan matki pozbawił ją czegoś, co gotowe czeka do przeżycia, czeka na nią i czekać będzie na próżno. A więc żywiła jeszcze jakąś nadzieję? Na co? Nic określonego nie było już jej przedmiotem. A jednak trwała i wciąż wróżyła coś innego niż to, czym żyć przypadło.

      – A kiedy będę wreszcie wolna, będzie już nie czas – majaczyła, i wtem wzdrygnęła się, uprzytomniwszy sobie, że wolna – znaczy sama. – W imię Ojca i Syna – westchnęła, nie mogąc znaleźć innych słów na odżegnanie złych myśli. A potem zaczęła chaotycznie powtarzać jakieś wiersze, oderwane zdania z Mickiewicza, ze Słowackiego: „Anioły stoją… anioły stoją na rodzinnych polach…”, „Postój, ach, postój, hułanie czerwony…”[194], „Polały się łzy me czyste, rzęsiste… rzęsiste… rzęsiste…”[195].

      23

      Wkrótce po wstrząsie z tabaką – a było to już w trzecim roku jej pobytu w Serbinowie – babcia pewnego dnia ubrała się w aksamitny stroik na głowę[196] oraz w ciężką watowaną rotundę i tak ubrana wymknęła się z domu wcześnie rano, coś o siódmej godzinie. Sunęła z takim pośpiechem, że nim ludzie, którzy ją zobaczyli, dali do dworu znać, skręcała już na szosę. Bogumił kazał dać co żywo bryczuszkę, wsiedli oboje z panią Barbarą i dogonili babcię już prawie na samej granicy Serbinowa. Pozwoliła się z łatwością zabrać, gdyż jej powiedzieli, że jadą w tę samą stronę.

      Po powrocie z tej wyprawy babcia dostała dreszczów i gorączki. Zgrzała się widać, idąc ciężko ubrana, a w powrotnej drodze musiało ją zbyt nagle owiać zdradzieckie tchnienie marcowe.

      Lekka grypa nie trwała długo, po tygodniu babcia wstała, lecz jakoś na dobre przyjść do siebie nie mogła. Niebawem znowu się położyła, gorączka zaczęła wracać, ale już nie na tle zaziębienia, tylko na jakimś innym. Doktór mówił, że zaatakowane są nerki, dawał się też we znaki ciężki rozstrój żołądka. Mijały dnie, tygodnie, nawet miesiące, a stan chorej się nie polepszał. Wychudła, nie przyjmowała prawie pokarmów, nazywając wszystko wstrętnym i płacząc, że ją naumyślnie źle karmią. Osłabła tak, że trudno jej było nawet stanąć o własnej sile, zaś niewysoka gorączka trzymała się uparcie, spadając tylko w południe. Pani Barbara sypiała teraz nawet przy matce na zmianę z Bogumiłem. Co dzień też po trzy, cztery razy zakładała termometr, męcząc przy tym i siebie, i matkę, która uważała to za znęcanie się nad sobą i zawsze w czasie mierzenia gorączki strasznie jęczała. Ale pani Barbara tyle nadziei pokładała w tym termometrze. A nuż wreszcie pokaże jakąś odmianę. Termometr jednak jak urzeczony wskazywał ciągle to samo.

      Sprowadzano coraz innego doktora, Michalina Ostrzeńska przywiozła nawet raz jakąś znakomitość chwilowo bawiącą w Kalińcu. I znakomitość, i miejscowi lekarze mówili, że stan nie jest beznadziejny, radzili to lub owo, zostawiali po sobie smugę chwilowego pokrzepienia na duchu, ale Niechcicowie widzieli, że