Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

mimo jego okna i zobaczyła, jak siedząc samotnie przy stoliku, spożywał obiad. Zrobiło jej się żal i od następnego dnia raz na zawsze zaprosiła go, żeby jadał z nimi.

      Z początku przykrzyło jej się to, ale wprędce przywykła do jego obecności przy stole, a i Bogumił był mu rad, gdyż miał z nim zawsze do pomówienia o gospodarstwie.

      Natomiast nadzieje pani Barbary co do tego, że Bogumił przy Katelbie będzie miał mniej roboty, spełzły na niczym. W dalszym ciągu nie dojadał on i nie dosypiał, a nawet, mimo zimowej pory, miał jakby jeszcze mniej czasu. Każdą chwilę, która dawniej była wolna, spędzał teraz albo z pisarzem, wciągając go w różnego rodzaju kancelaryjne zajęcia, albo z książkami, w których szukał wskazówek co do najlepszego sposobu prowadzenia majątku. Sprowadził sobie wielką encyklopedię rolniczą, zamówił kilka czasopism poświęconych rolnictwu i hodowli, kupował książki z zakresu weterynarii. Nie było z nim teraz żadnej rozmowy, żadnego spędzenia czasu – był na nogach i w pracy od świtu do późnej nocy. Panią Barbarę zaczęło to w końcu gniewać.

      – Ja przecież – mówiła – mam niemało roboty, a zawsze znajdę chwilę, żeby zastanowić się, wytchnąć. A ty wciąż niby w jarzmie. I widzę, że ten Katelba nic ci nie pomógł, przeciwnie, musisz jeszcze jemu po piętach deptać.

      – Nie, tylko rozumiesz, ja teraz dopiero zaczynam wszystko jak się należy w ruch puszczać. Dotąd zmagałem się tylko z tym śmieciem, co tu było. Jeszcze rok będę miał taki ciężki, a potem zobaczysz, wszystko pójdzie jak z płatka.

      – Już ja przestaję w to wierzyć. Ty nie umiesz sobie ułożyć zajęć tak, żebyś miał czas na wszystko. Zedrzesz się na nic i po co? Po to, żeby temu Dalenieckiemu kieszenie złotem napchać. Jemu i owej Mioduskiej.

      – Dalenieckiemu? – spytał Niechcic zdziwiony. – Mioduskiej? Coś ty! Ja o nich wcale nie myślę.

      – Jak to nie myślisz? Przecież widzę, że jesteś gotów siebie samego okraść, rodzinie od ust odjąć, żeby tylko do Paryża jak najwięcej móc posłać.

      Bogumił w zamyśleniu potrząsnął głową. Tak, to prawda, że starał się jak najwięcej dochodu zdobyć dla właścicieli. Ale nigdy mu nie przyszło do głowy, że to tak może wyglądać, jakoby celem jego życia było nabijanie kabzy Dalenieckiemu czy tam pani Mioduskiej.

      I tak nie było, nie. Tę chwilę, gdy obliczał i wysyłał pieniądze, uważał tylko jakby za sprawdzian osiągniętych w pracy wyników. Dlatego się nią cieszył. Nie da się zaprzeczyć, że pracował na Dalenieckiego, a jednak czemu tak wyraźnie, stanowczo czuł, że nie na niego pracuje? Czyż był odpowiedzialny za to, że ziemia ta należała do bogatego człowieka, co w nią nie wkładał pracy? Czy miał przez to tę ziemię mniej kochać i mniej się dla niej trudzić?

      – Moja kochana – rzekł, usiłując to jakoś wypowiedzieć. – Mioduska i Daleniecki przeminą i my też przeminiemy, a ziemia się zostanie. Musi być w ziemi wszystko zrobione tak, jak trzeba. Na to sieję, by wzeszło, reszta mnie nie obchodzi.

      – A mnie właśnie tylko ta reszta obchodzi. Jeżeli służyć, to już czemuś wielkiemu.

      – Dla mnie praca na roli jest wielką rzeczą. Ja w niej widzę to, czemu warto służyć. I temu służę.

      – Tak ci się zdaje. A ty służysz nie żadnej pracy na roli, tylko Dalenieckiemu – upierała się pani Barbara.

      – Nie – zaprzeczył Bogumił i nie mogli się porozumieć.

      W końcu jednak pani Barbara wymogła na mężu przyrzeczenie, że się będzie trochę oszczędzał. Dla nich, starzejących się ludzi, życie i zdrowie nie ma już może wielkiej wartości, ale dzieciom będą jeszcze długo potrzebni, a wkrótce będą mieli dwoje dzieci.

      – O ile, ma się rozumieć, nie umrę przy tym – dodała pani Barbara – a to jest bardzo możliwe, bo w gruncie rzeczy jestem już dosyć licha.

      Nie umarła jednak i drugie dziecko urodziło się szczęśliwie wczesną wiosną. Była to znowu córka, dano jej imiona Emilia Florentyna[178]. To dziecko pani Barbara sama karmiła.

      W tymże czasie Ostrzeńskim, niespodziewającym się już dzieci, przybył trzeci syn – Bogdan. A gdy Emilia miała rok i parę miesięcy, doczekali się chłopca i Niechcicowie. Dano mu imiona Tomasz Michał[179]. Michał na pamiątkę dziada, co umarł na Syberii. Przyjście na świat i chrzciny syna były to pierwsze prawdziwie wesołe uroczystości w Serbinowie. Na rodziców chrzestnych zaproszeni zostali Michalina Ostrzeńska i Lucjan Kociełł. Przybył on chętnie z Częstochowy na chrzciny i przywiózł nawet ze sobą córki. Ostrzeńscy stawili się naturalnie oboje ze starszymi synami i z babcią. Zaproszono nawet państwa Holszańskich. Miała również przyjechać pani Ładzina z Borku, by pozostać dłuższy czas u Niechciców, lecz w ostatniej chwili pogorszyło jej się na zdrowiu i musiała przyjazd odwołać. Pani Barbara leżała jeszcze w łóżku, ale drzwi jej pokoju otwarto szeroko, tak że mogła widzieć biesiadujących.

      Pito wino. Bogumił podochocił sobie, był z całego serca rozweselony. Uważał, że dobrze mu się dzieje. Doprowadził zniszczony majątek do normalnego stanu, a teraz miał jeszcze syna. Córki też, owszem, są dobre, ale przed synem zawsze więcej możliwości otwiera się na tym świecie. Ojciec i matka, myśląc o tym, czują się potężniejsi. Pił więc i młodzieży dolewał słodkiego wina, żeby dokazywała. Pani Barbara zauważyła, że Lucjan ­Kociełł nie pije. Zawołała Bogumiła i zapytała, dlaczego on nie pije. Bogumił powtórzył mu to, a Lucjan wtedy przyszedł i stanął w nogach łóżka.

      – Jesteś jakiś smutny, mój kochany – rzekła. – Nie pijesz.

      – Hha! – odparł swym porywczym sposobem. – Wypróżniłem ja wiele beczek wina w swym życiu i teraz basta…

      – A interesa jak idą?

      – Interesa świetnie – odparł. – Interesa – powtórzył – świetnie. Ale czuję się niezdrów i muszę na siebie uważać. To mnie męczy.

      – Kpij sobie z tego – rzekła pani Barbara. – Będziesz żył sto lat. Od razu to widać po tobie.

      – Nie, naprawdę? – spytał, rozpromieniwszy się, i od tej chwili był już znacznie weselszy.

      Potem goście się rozjechali.

      Nastało gorące lato, pani Barbara dnia pewnego wyszła z robotą przed dom na ławeczkę pod kasztanami, otoczona trojgiem swych dzieci. Agnisia szczebiotała i pląsała po trawnikach, śród zarośli i po dziedzińcu. Emilka przy pomocy Józi próbowała stawiać swe pierwsze kroki; Tomasz spał w wózku, a matka, odrywając raz po raz oczy od szydełkowych ząbków, oganiała z niego muchy gałęzią.

      Było ciche niedzielne popołudnie. Lśniące wydęte obłoki żeglowały po modrym niebie; złocisty blask bił od zieleni ogrodu, ciemne liście i krążki światła mieniły się i mrowiły po twarzach[180], po ziemi, po trawie, gdy lekki wiatr zakołysał powietrzem. Z oddali słychać było nosowe dźwięki harmonii, a raz po raz – krzykliwy śpiew chłopskich dzieci, powtarzających jedynie – o-da-da-da.

      Myśli pani Barbary pobiegły wstecz ku dawnemu życiu, lecz zdawało jej się, że wspomina nie siebie, a inną znajomą sobie, ukochaną osobę, którą na zawsze utraciła. Zebrało jej się na płacz i starała się wspomnienia odpędzić. – Przecież teraz jestem szczęśliwsza, teraz jestem szczęśliwsza – powtarzała i próbowała coś nucić, ale głos ją zawodził, pierś ciężko dyszała, wszystko bolało od płaczu, co się nie mógł wydobyć. A całe piękno zieleniącego się w słońcu świata wydawało jej się czymś już dziś niepotrzebnym, czymś stosownym dla dawnego słodkiego życia, a teraz na darmo tylko roztaczającym się jakby w próżnym oczekiwaniu właściwych osób, które już nigdy nie wrócą…

      Gdy