Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

świecie – oznajmiła szorstko.

      Klimecki podjechał przed sień, dziewczynki siedziały w karecie, chciały podwieźć matkę do bramy.

      Koło południa pani Barbara była już w domu z powrotem. Przywiozła chudą szwaczkę, sztukę czerni do karawanu i satynki na suknie – dla siebie czarnej, a dla dzieci czarnej w białe kropki. Wzięto się zaraz do roboty i nad wieczorem wszystko już było jako tako poszyte.

      Eksportację do kościoła w Małocinie wyznaczono na dzień następny. Nie można było zwlekać, gdyż jak to bywa latem, po zimnach i deszczach nastał męczący wilgotny upał i ciało nie mogło stać.

      Rano tego dnia po raz ostatni zaprowadzono dzieci na próg pokoju, w którym leżała babcia. Bił stamtąd duszny zapach więdnących akacji pomieszany z obcą, słodką i mdlącą wonią, od której dziewczynki pobladły. Mnóstwo bab wiejskich klęczało dokoła trumny i to jeszcze zwiększało zaduch. Dzieci folwarczne, poszturchując się i gromiąc wzajemnie, tłoczyły się w sieni. Agnisia pociągnęła ojca za rękaw i szepnęła:

      – My nie widzimy babci.

      Ojciec schylił się i chciał ją podnieść do góry, ale pani Barbara rzekła raptem: – Zostaw, zostaw, to straszne.

      I zakrywszy twarz ręką, wycofywała się z tłoku. Bogumił spojrzał i ujrzał, że z prawego nozdrza żółtej, boleśnie zaostrzonej twarzy, spoczywającej w kwiatach, zaczyna wybiegać opornym, zatrzymującym się strumyczkiem gęsta, brunatna ciecz. Śród modlących się ludzi spostrzeżono to także, wszczął się rozruch. Zaczęto się cisnąć ku wyjściu. Dały się słyszeć głosy: – Krew z nosa poszła… krew z nosa… Może nieboszczka nie umarła? Wszelki duch Pana Boga chwali! – Bogumił Niechcic powiedział głośno i dobitnie: – Uspokoić się. Toć każdy z was po śmierci taką ­posoką w ziemię pociecze. Panie Katelba! Stelmach! Zamkniemy trumnę.

      – To straszne – powtarzała pani Barbara, gdy się z dziećmi znalazła na powietrzu.

      – Co straszne? Mamusiu, co się stało? – usiłowała dowiedzieć się Agnisia.

      Zobaczyła nagle, że matka płacze, i zamilkła.

      Ojciec przyszedł na nie wyjrzeć.

      – No nic – powiedział. – Na takie gorąco rozkład wcześnie się zaczął. Musimy zamknąć trumnę. Ja już takie rzeczy nieraz widziałem.

      Po południu zaczęto się zjeżdżać na eksportację. Wszędzie naokoło domu, nawet w alejach sadu stały bryczki, powozy i dorożki. Konie leniwie podnosiły głowy i rwały liście z drzew, aż gałęzie podskakiwały w górę. Karawan, zbudowany z desek na rozworach drabiniastego wozu, obity czernią i zaprzężony w sześć siwych koni, zbliżał się pomału od podwórza. Był tak wysoki, że gałęzie drzew ocierały się z chrzęstem o jego wierzch. Czarno ubrani panie i panowie błąkali się grupkami dokoła zajazdu, siedzieli na ławeczkach pod kasztanami, wchodzili do domu, wychodzili. Miejscowi ludzie podawali jeden drugiemu zarządzenia dotyczące sformowania orszaku. Agnisia i Emilka nie wiedziały, kto je wśród czarnych welonów całuje, i dopiero po chwili rozpoznały wujenkę Ostrzeńską oraz panią Holszańską. Nie poznały za to matki pod przejrzystym czarnym woalem na twarzy i przybiegły do niej dopiero, gdy usłyszały, jak mówiła do Naści: – Musisz zostać z Tomaszkiem. Nie mogę dziecka brać ze sobą. Pójdziesz jutro na pogrzeb.

      Wynoszono trumnę, pani Barbara patrzyła na to surowo, a gdy zaczęto ją wciągać na karawan, rzekła, zamknąwszy oczy:

      – Jezus Maria, oni mamę upuszczą.

      Bogumił poszedł pomagać, potem wrócił, powiedział: – Wsiadać już, wsiadać – zapakował dziewczynki, Józię i panią Barbarę do karety, zamknął drzwiczki, a sam pozostał na zewnątrz.

      – A tatuś? – zawołały dzieci, rozczarowane.

      – Tatuś pójdzie piechotą.

      – My byśmy też chciały iść z tatusiem piechotą – zaczęły obie prosić i póty się kręciły, aż pani Barbara zatrzymała karetę i rzekła: – No, to idź z nimi, Józiu.

      Dziewczynki w mgnieniu oka przebiegły na poprzek drogę, przeskoczyły rów i znalazły się na twardej gładkiej steczce[197], którą szedł ojciec. Spojrzał na nie i rzekł: – Idźcie spokojnie. – Szły tedy jak najciszej jedna za drugą, gdyż na steczce można się było tylko w pojedynkę pomieścić. Drogą i steczką za rowem szło prócz nich wielu innych uczestników eksportacji. Szedł między innymi wuj Daniel, paląc cygaro i coś nucąc pod nosem. Pojazdy wlokły się skrzypiąc, karawan posuwał się ostrożnie, a przy trumnie siedzieli stelmach i ogrodnik, bo choć była przymocowana, ale zawsze na dołach trzeba było uważać. Na przedzie kroczył kościelny, Tomasz Kolański, zwany „mały”, syn znachorki, dzierżąc ogromny krzyż, podtrzymywany nadto przez zarzuconą na kark taśmę i jakby ukośnie wyrastający mu z brzucha. Obok niego szedł organista w komży, który, gdy skręcano na szosę, zabeczał znienacka tak, że aż wszyscy się zlękli:

      Kto się w opiekę poda Panu swemu

      a całym sercem szczerze ufa jemu…[198]

      Podchwytywano śpiew to tu, to tam, jak wszczyna się wiatr, szemrząc zrazu niepewnie tą lub ową gałęzią, aż po chwili zabrzmiało tłumnie:

      śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,

      nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga –

      żadna straszna trwoga…

      Ale nikt z państwa nie śpiewał – najwyżej mruczeli z cicha. Śpiewała służba folwarczna i ludzie ze Starego Serbinowa.

      W kościele dziewczynki zgubiły ojca i musiały się trzymać Józi, która wepchnęła się z nimi w jedną z ostatnich ławek. Na dworze zmierzchało, a tu wewnątrz była już noc zupełna, płonęło mnóstwo świec, ławka, gdzie dzieci siedziały, ruszała się i kołatała. Tuż nad głowami był chór, w którym organy dudniły basem – bu-bu-bu.

      Nazajutrz wszyscy, kto miał być na pogrzebie, pojechali prosto do Małocina. Było jeszcze więcej osób niż na wyprowadzeniu. Z daleka z Kujaw poprzyjeżdżali rozmaici sąsiedzi pani Adamowej Ostrzeńskiej, jeszcze z czasów jej młodości, gdy żyła na wsi. Przybył nawet radca Joachim Ostrzeński z Piekar Wielkich.

      Niechcicowie późno wyjechali na cmentarz, gdyż do ostatniej chwili spodziewali się, że może Julian Ostrzeński przyjedzie z Petersburga. Doczekali się jednak tylko Lucjana Kociełła, który przybył ranną kurierką do Kalińca, a z Kalińca – dorożką. Był sam, córki jego bawiły u ciotki na Litwie. Z nim wyruszyli do Małocina. Już w drodze spotkali posłańca, który niósł depeszę od Juliana. Nie mógł przyjechać.

      Do obiadu w Serbinowie usiadło tego dnia koło trzydziestu osób, tak że musiano dostawić stoły z czeladnej kuchni, zaś pan Woynarowski z Pamiętowa pożyczył swego kucharza. Dzieci Niechciców jadły osobno, a gdy skończyły, Tomaszka położono spać, a dziewczynki pobiegły do ogrodu i spoza krzaków jaśminu patrzyły przez otwarte drzwi na biesiadujących. Ojciec zobaczył je tam ze swego miejsca, wstał, wyszedł na werandę i zawołał, by przyszły. Pani Barbara przywiodła je do krzesła, na którym siedział otyły pan o czerwonej twarzy i spadających aż na piersi białych wąsach.

      – To są – rzekła – panie radco, moje córki. Ukłońcie się, dziew­czynki.

      Pan położył każdej z nich na głowie ciężką rękę i pytał:

      – Jak wam na imię, dziewuszki? Co? Mówcie głośniej. Agnieszka i…? Emilia? Emilia… Ładne imiona. Ładne. Przywieźże mi kiedy te panny do Piekar, kochasiu.

      Inni goście też wołali dzieci ku sobie, wypytując je o to lub owo. Pani Holszańska pytała, czy Józia nauczyła je wierszyka: „Kto ty jesteś?