Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

wałęsających się po Rosji polskich biedaków. Owszem, każdy taki może być zawsze pewny jego pomocy. Ach, więc nie są to tylko dawne kochanki? No, rzecz prosta, zostaje trochę dla innych – przecież on rozporządza sumami, o których tu w kraju nie ma się nawet pojęcia. I mimo to, poza owym brakiem patriotyzmu, nie można powiedzieć, aby nie był idealistą. Bon vivant[184] – to prawda, jada w najdroższym klubie i w ogóle wszystkie przedmioty powszedniego użytku uznaje tylko w najdroższym, najlepszym gatunku, ale trzeba go widzieć, jak się zabiera do wytyczenia trasy nowej kolei. Co za blask idzie wtedy od niego, jak wspaniale potrafi marzyć o tym, ile dobra spłynie na biedną ludność z tego podniesienia się okolicy! Lecz o tym, że ta ludność wydaje na świat ciemiężycieli jego ojczyzny, tak jakby nie pamiętał.

      Pani Barbara też raczej potępiała ludzi wyjeżdżających do Rosji. A jednak, dziwna rzecz, nie zgadzała się na sąd Michasi o Julianie. Są ludzie, z którymi nie lubimy być jednego zdania, i to miało u pani Barbary miejsce w stosunku do Michaliny Ostrzeńskiej. Słuchając jej opowiadań o bracie, wciąż skłonna była przeczyć.

      Na szczęście Danielowa nie była zażarta w sporze, o ile to nie dotyczyło praktycznych życiowych interesów. Zbyt też była przyzwyczajona do poklasku, aby miała różnicę zdań uważać za wartą dyskusji lub za niekorzystną dla siebie.

      I gdy pani Barbara starała się osłabić czynione Julianowi zarzuty, pani Michalina, by jej zrobić przyjemność, zaczynała go wychwalać z innej beczki. Mówiła o jego wielkim powodzeniu towarzyskim. Jaki to on był nieporównany dowcipniś i elegant, jak się o niego ubiegano, jak najwyżej postawione osobistości pragnęły go widzieć w swych salonach i u swych stołów.

      Ale pani Barbarze to znowu nie dogadzało.

      – Właśnie – mówiła – to mi się w nim nie podoba, to światowe i puste życie.

      Przy babci nie mówiono wszystkiego o Julianie, ale widząc, jak ona się coraz bardziej przejmuje myślą o pojechaniu do niego, Michalina Ostrzeńska nieraz kręciła głową.

      – Trzeba to będzie mamie wyperswadować – mówiła. – I muszę napisać do Juliana, by przestał matkę durzyć. Przecież jemu się nawet nie śni zabierać jej do siebie. I zresztą co ona by tam robiła. Tam nie ma miejsca dla matki.

      A babcia tymczasem krzątała się, zbierała.

      – Rzeczywiście wybiera się pani w taką daleką podróż? – pytał czasami babcię ktoś ze znajomych.

      – Tak – odpowiadała. – Syn po mnie przyjedzie do Kalińca albo może Danielowa odwiezie mnie do Warszawy, a syn tam będzie już czekał.

      O Barbarze i Danielu babcia mówiła po imieniu, jedynie o Julianie wyrażała się „syn”, jakby on tylko, potrzebujący, jak uważała, jej opieki, był jeszcze synem we właściwym znaczeniu tego słowa.

      – A z Warszawy – opowiadała chętnie dalej – pojedziemy już razem do Odessy. Syn tam teraz pracuje i najmuje pod miastem willę z ogrodem. I pewno nie ma mu się kto tym ogrodem zająć. Tak że trzeba będzie niedługo jechać, żeby jeszcze założyć inspekty, posadzić wszystko, wypleć…

      – I podróż panią zanadto nie zmęczy?

      – A niech Bóg broni! Syn dostaje zawsze dla siebie osobny wagon, tak że będziemy jechać z wszelkimi wygodami. W takim wagonie ma się i sypialnię, i kuchnię. Nastawia się herbatę. Zupełnie jak w domu. Gdzież tu się można zmęczyć?

      W końcu, chcąc przyśpieszyć wyjazd, babcia zaczynała się pakować. Całymi tygodniami żyła przy powiązanych sznurkami kuferkach i za każdym dzwonkiem wyglądała do sieni. Doszło do tego, że gromadziła w komodzie zapasy na drogę, a gdy się psuły, trzeba je było siłą prawie wyrzucać.

      Po jednej ze swych bytności w Petersburgu Michalina Ostrzeńska przywiozła fotografię Juliana z dedykacją dla matki.

      – A nie powiedział, którego dnia mam wyjechać? I na cóż on mi to przysyła, przecie go niedługo zobaczę – pytała babcia i zdenerwowana odwijała fotografię.

      A odwinąwszy, zaśmiała się zgorszona.

      – Co ty mi dałaś, kochanko? Przecież to jest mój stryj. Stryj! Brat ojca, Onufry!

      – Jaki brat ojca, mamo! To Julian.

      Fotografia przedstawiała głowę tłustego pana z klinuszkiem zarostu na środku brody, z pokrętnym wąsem i rozlanym bezkształtnie owalem twarzy, łysego, z naczesaną na łysinę do przodu misterną i przykro czarną grzywką, z podpuchłymi oczyma i ustami smakosza.

      – Przecież ma tu mama jego własnoręczny podpis – przekonywała, roznamiętniając się Danielowa.

      Babcia patrzyła na podpis jak na wymyślne oszustwo.

      – Bajki mi opowiadasz. Patrz. Widzisz? To jest Julian! – rzekła karcąco. I wskazała na fotografię z komody, będącą obrazem szczupłego, smagłego młodzieńca o ładnie osadzonych marzących oczach, subtelnych rysach i tkliwych ustach omglonych dziewiczym zarostem.

      – Mamo, mamo, niech mama nie żartuje – śmiała się Danielowa, chcąc w ten sposób na matkę podziałać. – Tak wyglądał piętnaście lat temu, a teraz – tak, i cóż robić?

      – Moje dziecko, chcesz ze mnie zrobić osobę niepoczytalną – powiedziała babcia, także udając żarty, lecz bardzo rozdrażniona.

      Pani Michalina zapomniała o sklepie, do którego się śpieszyła, i rozgorączkowana, jeszcze z pół godziny, powołując się na różnego rodzaju dowody, usiłowała babcię przekonać, że fotografia przedstawia Juliana. Na koniec dobiła się tego, że babcia znienacka przestała się kłócić. Wsparłszy się łokciem na poręczy fotela, utkwiła brodę w złożonej dłoni, spojrzała z litością na synową i drwiąco zobojętniałym głosem rzekła:

      – Tak, tak. Zgadzam się, zgadzam. Masz rację, kochaneczko. Wy wszyscy jesteście przecież mądrzejsi ode mnie. Więc to Juliś, powiadasz? No naturalnie. Naturalnie.

      Michalina zlękła się i zmartwiła. Wyszła jakoś nieśmiało, a potem rzekła do Anzelma:

      – Wiesz, syneczku, że babcia staje się nienormalna.

      On zaś odrzekł na to spokojnie: – Dawno nią była.

      Odtąd pani Michalina zaczęła przemyśliwać, czy zmiana miejsca i warunków życia nie wpłynęłaby na babcię korzystniej i czy nie zawieźć jej na kilka tygodni do radcy Joachima Ostrzeńskiego lub może do Niechciców. Zagabnięta o to raz i drugi, babcia rzuciła się w gniewie:

      – Intrygujecie wszyscy, żebym nie pojechała do syna. Wszyscyście zawsze byli jego wrogami. Chcecie, żeby sczezł marnie bez opieki! Przecież on ma tam wszystko nie urządzone. I czeka! Rozumiesz? Czeka!

      Pani Michalinie zabłysły oczy i straciła cierpliwość. A może myślała, że ostrym wstrząsem przywiedzie babcię do przytomności. Stłumionym przez namiętne wzburzenie szeptem zawołała:

      – A więc niech mama wie, że Julian ma nie tylko wszystko urządzone, ale że mieszka z kobietą. No, co mama tak patrzy? Z kobietą! Z kochanką! Z utrzymanką! No!

      Babcia stała przez chwilę z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma. Nagle pokazała synowej język, odwróciła się i w milczeniu usiadła na swym fotelu, zakrywszy ręką twarz.

      Danielowa też nie władała już sobą.

      – Mamo! – wołała, to obchodząc ją wokoło, to łamiąc ręce i zaczynając szlochać. – Mamo! Co ja mamie takiego zrobiłam? Mama mi tak wciąż przeczy. No, więc, uniosłam się! Uniosłam. Nie z utrzymanką, ale no – z kobietą, którą kocha. Może się z nią ożeni? Moja mamo!

      – Nie ożeni! – rzekła babcia uroczyście, podniósłszy