Название | Noce i dnie Tom 1-4 |
---|---|
Автор произведения | Maria Dąbrowska |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-660-7613-6 |
– Wstań, synu – mówiła na to matka. – Zaziębisz się na tej podłodze. Tam ciągnie spod wszystkich drzwi.
A jeśli na to wchodził ojciec, chwytał Piotrusia pod pachy i podnosił do góry, aż głowa leciała mu wstecz, a włosy się odwiewały, obnażając czoło gładkie, jasne jak zorza. Ale ojciec dźwigał go jeszcze wyżej, sadzał go aż na szafie i to się nazywało, że liść pofrunął i na powrót przyrósł do drzewa. Pani Barbara odwracała się i zakrywała oczy.
– Ja na takie zabawy nie mogę patrzeć! – wołała. – Czy ty go aby trzymasz? Zdejm go zaraz.
A gdy chłopiec był już na ziemi, wyrzucała Bogumiłowi:
– Po co mu opowiadasz takie rzeczy, że liście przyrastają? Po co go bałamucisz?
Wkrótce jednak zaczęto inaczej się bawić. Bogumił kupił w Mławie skrzypce i grał na nich wszystkie piosneczki, które umiał. Pani Barbarze zdawało się to oburzającym, że brał się do czegoś, o czym nie mógł mieć żadnego pojęcia.
– Skądże byś ty mógł umieć grać? – mówiła z powątpiewaniem.
– Uczyli mnie kiedyś trochę – odpowiadał. – W Niemczech grywałem nawet czas jakiś na podwórzach. Co prawda niewiele z tego pamiętam, ale przecie fałszować, nie fałszuję – usiłował ją przejednać, ale by jej nie drażnić, zaczął kryć się ze skrzypcami do zimnego pokoiku na górze. Lecz pani Barbara bała się tylko, by on nie myślał, że ona może brać poważnie tę całą jego muzykę. O ile pojmował, że to tylko na niby, to niech sobie gra, ile zechce, zwłaszcza że Piotruś to lubi.
– Jeżeli masz już odwagę udawać, że grasz, to grajże jawnie – nakazała mu. Bogumił skwapliwie usłuchał i odtąd grał zawzięcie, a pani Barbara przywykła słuchać, a nawet, prawdę mówiąc, słuchała z przyjemnością, chociaż to było dalekie od tego, co w młodości przywykła uważać za muzykę. Bogumił drobił i zacinał od ucha, grał tak, jak grają chłopi na tańcach i weselach, dziarsko, rzewnie i z ogniem.
Skrzypce przyciągały zawsze do pokoju Bylisię, która mówiła, że aż jej się nie wiem co robi, jak pan zagra. Była ona krótką, grubawą, nie nazbyt przystojną dziewuchą, ale jej małe, wydatne usta miały w sobie tyle słodyczy, wesołości, dobroci i rzetelności, tak były pełne znaczenia i wyrazu, że wszystko inne zdawało się być tylko nieważnym dodatkiem. Usta te sprawiały, że wydawała się każdemu miła od pierwszego wejrzenia, i słusznie, gdyż charakter miała taki jak usta – one jedynie były w jej cielesnej powłoce doskonałym wyrazem jej duszy. Bylisia nie tylko słuchała piosenek granych przez Bogumiła, ale każdą z nich musiała z Piotrusiem odtańczyć. Brała go za ręce i wirowała, a on dreptał i przytupywał, patrząc ze skupieniem na swoje nogi.
Tańce utkwiły Piotrusiowi do tego stopnia w głowie, że często już potem, kiedy go położono spać, raptem zrywał się, wyskakiwał z łóżeczka, wołał:
– Jeszcze – jest – dzień… – i zaczynał w nocnej koszuli tańczyć.
– Co ty, synusiu, robisz – strofowała go matka. – Masz spać! Przewrócisz się przez koszulkę!
Lecz on przytrzymywał koszulkę rękami i tańcował dalej, przyśpiewując sobie nawet niekiedy różnymi słowy bez związku.
– Co ty robisz? – pytała rozśmieszona pani Barbara. – Bogumił, chodź tu, zobacz, co ten twój syn wyrabia!
Bogumił przychodził i łowili go, i za pierwszym razem, za drugim próbowali go nakłonić, żeby się kładł na powrót.
– Kładź się, ty nieupamiętany dzieciaku! – udawali, że się gniewają. Lecz pomału sami zaczęli znajdować upodobanie w tych tańcach w nocnej koszulce. Doszło do tego, że ojciec mu do nich przygrywał, a matka, klaszcząc w ręce, wtórowała mu różnego rodzaju okrzykami lub śpiewała mu piosenkę wuja Klemensa:
Gdy tańcuję zwinna, żywa…
A zawsze musiało się zaczynać od tego, że Piotruś już leżał i że się do tego tańca zrywał z łóżka, wołał: – Jeszcze – jest – dzień – i dopiero wtedy przy ruchliwym blasku ognia na kominku zaczynał swoje pląsy. I było to tak, jakby biesiadnikom, co już wstali od stołu, żal się zrobiło i powracali raz jeszcze, by dopić ostatnie krople z kielichów.
Ale zdarzyło się raz czy dwa, że Piotruś po tych tańcach nie mógł długo zasnąć i pani Barbara powiedziała:
– Ja muszę jednak temu koniec położyć, to jest i niezdrowe, i nierozsądne.
A gdy ojciec i syn wracali mimo to do swojego, zaczęła wyrzucać Bogumiłowi, że jeżeli na to kupił skrzypce, żeby dziecko wybijać ze snu, to nie miał dobrego pomysłu. Doszło z tego powodu do sprzeczek, tak że Bogumił chciał już nawet komu te skrzypce podarować.
– Zaniosę je – mówił – muzykantowi, co mieszka pod Borkiem.
– Naturalnie – wzdychała pani Barbara. – Teraz, kiedy już wiesz, że dziecko się bez muzyki nie może obejść i że ostatecznie i dla mnie to jedyna przyjemność na tym pustkowiu, to właśnie chcesz się skrzypiec pozbywać. Mnie idzie tylko o to, żebyś grał w porę.
Tymczasem jednak spadły śniegi, zima się zrobiła na świecie, Piotruś sam ze siebie przestał tańcować przed zaśnięciem, zajmowały go teraz kwiaty mrozu na szybach i opowiadania o nadchodzącej gwiazdce.
Po świętach, gdy ustaliła się cicha, niezbyt mroźna pogoda, rodzice wyszli pewnej niedzieli z synem na spacer i doszli prawie do lasu, lecz stamtąd trzeba było już wracać, gdyż zaczynało się zmierzchać.
– Za późno wyszliśmy – rzekła pani Barbara i przyśpieszyli kroku. Szli, trzymając Piotrusia za ręce, a on – to wybiegał pomiędzy nimi naprzód, ciągnąc ich dłonie, to przyzostawał w tyle, opierając się i ślizgając po śniegu, to podskakiwał kilka razy na miejscu, a ojciec mówił wtedy: – Hop! Hop! – Niekiedy potykali się wszyscy, gdy nogi trafiły na zaspę nie urównaną przez płozy.
– Słuchaj, czy on nie zmarznie? – pytała pani Barbara.
– Nie, nie – uspokajał Bogumił. – Przecież jest tak cicho na dworze. Prawie jakby nie było mrozu. I nie czujesz, jakie ma ciepłe ręce?
– Ciepło ci, synu? – starała się upewnić pani Barbara, a dziecko odpowiadało:
– Ciepło ci, bardzo ciepło. Tak ciepło, jak – stąd – do – rowu. Nie. – Więcej. – Tak – ciepło – jak – stąd do nieba.
– Ale się nie zgrzałeś? Nie jest ci za gorąco?
Na niebie jeszcze jasnym widać było księżyc, a w jego pobliżu pierwszą gwiazdę. Śród zamarłego w śniegach świata księżyc ten zdawał się być żywym, rumianym kwieciem, rzuconym na blednące błękity.
– Patrzcie, księżyc – rzekła pani Barbara i uczuła w sobie zdrój radości i siły, co wzbiera w nas czasem bez wyraźnego powodu, a jest tak potężny, jakby go wywołały doniosłe wydarzenia, i tak nieprzebrany, że nie zdaje się możliwe, by cokolwiek mogło go kiedy wyczerpać. Puściła rękę Piotrusia, chwyciła nieco śniegu i rzuciła nim w ojca. Piotruś zaczął ją natychmiast naśladować, a potem rozochocony popędził naprzód. Widząc to, ośnieżeni rodzice mrugnęli na siebie i schowali się za krzakami tarniny. Piotruś dążył wciąż śmiało naprzód, ufny, że ma ich za sobą. Wtem obejrzał się, stanął. – Mamusiu! – krzyknął rozdzierającym głosem i zaczął biec z powrotem, a nie uważając już na drogę potknął się nagle i upadł. Pani Barbara wyskoczyła z ukrycia i w jednej chwili była przy nim. Przysiadłszy, trzymała go w objęciach i śmiechem starała się go przywieść do równowagi.