Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

Chodźmy – zgodził się śpiesznie Bogumił, lecz po drodze stanął przy oknie w jadalnym i został.

      Pani Barbara leżała w słabym świetle małej lampki oliwnej i patrzyła na siostrę szeroko otwartymi przytomnymi oczami.

      – Czy ten Bogumił – zapytała donośnym, zwykłym swym głosem – ma tam w ogóle co jeść? Czy to kto wydaje na obiady, na kolację, na wszystko?

      Teresa usiadła na jej łóżku i zaczęła zdawać sprawę ze wszystkiego, co dzieje się w domu. Pani Barbara rzekła po pewnej chwili: – Ja wstanę – i rzeczywiście, chociaż to już był wieczór, wstała, ogarnęła się i obeszła, słaniając się, domowe gospodarstwo. Od tego dnia zaczęła też już wstawać rano jak zwykle i zajmować się domem; cokolwiek jednak czyniła, czyniła niby przez sen. Wkrótce Teresa musiała wyjechać, a gdy zostali sami, pani Barbara rzekła pewnego dnia do męża:

      – Zaprowadź mnie.

      W milczeniu ubrali się i poszli piechotą ku Borkowi na cmentarz. Pani Barbara zatrzymała się przy dwu bliźnich grobach matki i wuja Klemensa, ale Bogumił powiedział: – To nie tu – i szli dalej.

      Piotruś był pochowany po drugiej stronie ścieżki, za katakumbami, w których chowano jednego po drugim proboszczów parafii Borek. Leżał w tej części cmentarza, w której grzebano dzieci. Mogiłka jego odznaczała się tym śród innych, że była okryta świerkowymi wiankami, które ktoś otrząsał pracowicie ze śniegu, tak że wyglądała świeżo i zielono, owiana żywiczną wonią lasu. Pani Barbara patrzyła przez chwilę w oszołomieniu na krzyżyk z wypalonym w drzewie napisem: Ś.p. Piotr Niechcic, żył lat 4 – a potem nie uklękła, ale upadła na ziemię i zaniosła się nieludzkim płaczem. Bogumił chciał ją podnieść, ale stała się ciężka jak zwłoki, tak że dał spokój. Stał nad nią posiniały z zimna i z wrażenia, a gdy w końcu usłyszał, że coś mówi szlochając, ponowił swoje wysiłki i teraz dała się podnieść.

      – Ja nie miałam przeczucia – powtarzała. – Dlaczego ja nie miałam żadnego przeczucia?

      – Moje dziecko, nikt z nas nie miał przeczucia – powiedział nieudolnie.

      – Gdzie moje rękawiczki? – szeptała, trąc czerwone zgrabiałe ręce.

      Znalazł je w śniegu i podał, ale pani Barbara ich nie włożyła. Gołymi rękoma zaczęła robić porządki, poprawiać wianki, odmiatać spadłe igły.

      – Chodźmy – rzekła wreszcie, a gdy wracali, była znacznie raźniejsza i Bogumiłowi zdawało się, że jeśli idzie o nią, to najgorsze minęło. Nie minęło jednak, gdyż nabrała teraz zwyczaju, że co dzień rano sama chodziła na cmentarz i spędzała tam długie godziny. A czas był ciągle zimny, śnieżny i mglisty, i nieraz wracała tak zmarznięta, że się potem nie mogła dogrzać. Bylisia długo się namyślała, co z tym zrobić, a w końcu powiedziała panu, że pani całe dopołudnia siedzi zawsze u grobu. Bogumił zmarkotniał, a nazajutrz zjechał konno z pola ku cmentarzowi i w istocie zastał tam żonę. Biegała pędem w tę i w tę stronę po ścieżce, widocznie, żeby się rozgrzać. Udał, że go przypadek sprowadził, tęskno mu się zrobiło, chciał pobyć przy Piotrusiu.

      – Dlaczego – zapytał – nie powiedziałaś mi, że przychodzisz tu sama? Boję się o ciebie. Tak zimno. Zaziębisz mi się.

      Wzruszyła ramionami i odparła niechętnie:

      – Wcale nie przychodzę. Nie zaziębię się. Mnie ciepło. – I nie oglądając się, obrażona, odeszła w stronę domu, on zaś wsiadł z powrotem na konia i błąkał się na nim w tę i w tę stronę, patrząc z dala, jak szła.

      Nazajutrz o tej samej porze podjechał do cmentarza linijką. Pani Barbara siedziała koło mogiły na ziemi w śniegu i Bogumił zadrżał, gdyż wydało mu się, że śpiewa. Szedł ku niej z bijącym sercem, lecz nie, to wiatr tak nucił w zaroślach.

      – Znów tu jesteś – rzekła, powstając na jego widok.

      – Dziecko moje – zawołał, składając ręce. – Między grobami niepodobna jest żyć. Trzeba wrócić do świata.

      – Patrzcie państwo – roześmiała się ostro. – Skąd ty możesz wiedzieć, w czym dla kogo jest świat? Ja tam go w niczym nie widzę. Wszystko powywracane do góry nogami, pobite. Same gruzy. Żadnego ładu ni składu. – Nagle rozgniewała się.

      – No, cóż tak stoisz – wykrzyknęła – i patrzysz na mnie, jakbym już była wariatką?! Co chcesz? Mam z tobą jechać? No, więc już idę i marsz. Siadam i jadę! Jadę do tego świata!

      I pierwsza przed nim dobiegła do linijki.

      Wracali w nieprzyjemnym usposobieniu i nic już do siebie nie mówiąc. Bogumił jechał noga za nogą, gdyż wiatr zwiał śnieg i poodsłaniał chropawą, twardą grudę. Pani Barbara zaczęła się w końcu niecierpliwić.

      – Dawno bym już zaszła piechotą – rzekła – i mniej bym zmarzła.

      Nazajutrz Bogumił nie śmiał zajrzeć na cmentarz. Ciężko strapiony, z trudem zmuszał się do uważania na robotę przy drzewie i przy młócce na dalekim folwarku pod lasem. Myślał przy tym, jak dobrze byłoby, gdyby Teresa u nich była.

      – Przecież umiałaby jej jakoś wytłumaczyć, że tak cierpieć nie wolno. Ja mówić nie potrafię. Żeby tak nie mówić było trzeba, a coś uczynić, to jeszcze…

      Wcześniej wrócił na obiad, mówiąc sobie po drodze:

      – Chodziła czy nie chodziła?

      Nim zdążył wejść i spytać, Bylisia wybiegła mu naprzeciw z wiadomością, że pani zachorowała.

      – Czemuś mnie nie kazała wołać? – zląkł się i upuścił kożuch, chcąc go w sieni powiesić.

      – Bałam się odejść, bo panią tak zamroczyło, że przestała o Bożym świecie wiedzieć – zapłakała Bylisia, podnosząc za nim kożuch, rękawice i czapkę.

      Pani Barbara była w istocie nieprzytomna i nie poznała Bogumiła, gdy stanął w nogach łóżka.

      Tym razem okazało się to rzeczą bardziej poważną niż gorączka po śmierci Piotrusia. Pani Barbara musiała się zaziębić, siedząc u grobu na śniegu i wywiązała się ciężka choroba kobieca, która trwała więcej niż sześć tygodni. Chora leżała przez cały ten czas w boleściach i w gorączce i było z nią już tak źle, że kiedy raz wieczorem zadzwonili w kapliczce w dworskim parku, ludzie zaczęli mówić, że pewno pani Niechcicowa umarła i że to na nią dzwonią.

      Ona zaś leżała tymczasem i już wiedziała, że leży, i nie czuła na koniec bólu, ale nękała ją w całym jestestwie niedogodność gorsza niż ból. Widziała wciąż nad sobą niby przedmioty, niby bryły kuliste i kanciaste, niby zadry i sople kolące. Wszystko to chwiało się i zwisało elastycznie na nitkach czy na gumkach, ciążyło, potrącało się, kurczyło i rozciągało piszcząc, szumiąc i dudniąc na przemiany, i dolegało chorej tak, jakby to ona sama ciążyła i zwisała, i roiła się w mrowiu tych kształtów. Aż na koniec spomiędzy kłębiącego się zamętu i rozruchu zaczęła mknąć ku niej niby maska o zakrzywionym nosie. Nadciągała coraz to większa, większa, a potem znowu sunęła chyżo wstecz, a gdy już była malutka niby orzech, pani Barbara usłyszała, jak ktoś zapytał:

      – Co mówisz, dziecinko?

      Zobaczyła nad sobą twarz Bogumiła i znów usłyszała, jak ktoś rzekł:

      – Poznaje? – a ktoś drugi odszepnął: – Nie wiem. Uśmiecha się i coś mówi. Powtarza – maska, maska.

      Pragnęła ze zgorszeniem odrzec: „Nic podobnego”, ale nie mogła wydobyć głosu. Zamknęła oczy, a gdy je ponownie otworzyła, dokoła było jasno