Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

go z pogardliwą niecierpliwością – aż cię zaboli.

      Bogumił patrzył bacznie, przelękniony, że to gorączka wraca.

      – Kto tu stoi przy tobie, kochanie – zapytał – powiedz, poznajesz mnie?

      Spojrzała na niego zbiedzonymi oczyma i uśmiechnęła się z figlarnym politowaniem. – Cóż ty mnie takie pytania zadajesz? – powiedziała przytomnie. W istocie, nie była to już gorączka, lecz wielkie osłabienie, które z wolna mijało.

      Różne zabiegi, którym pani Barbara musiała się teraz poddawać, uprzytomniły jej w całej pełni, jak była chora, i to ją przygnębiło. Wstydziła się, prosiła, żeby panie Krępskie przestały do niej przychodzić. Pewnego dnia Bogumił zastał ją płaczącą, ukląkł i położył koło niej głowę na poduszce.

      – Czemu płaczesz? Patrz, wszak jesteś coraz to zdrowsza. Wiosna idzie.

      – Wiosna – powtórzyła z żałosną goryczą. Głowa jej stoczyła się bezsilnie na jego ramię, a on skwapliwie podsunął pod nią rękę, przysiadł na łóżku, a potem położył się na jego brzegu, podciągnąwszy sobie krzesło pod buty.

      – Widzisz, będzie nam jeszcze dobrze – błagał zdyszany z radości, gdyż pierwszy to raz od śmierci Piotrusia tak się do niego przygarnęła.– Powiedz, czego się martwisz?

      Kilkakrotnie wznosiła oddech, by zacząć mówić, wreszcie rzekła po cichu:

      – One mówią, że ja już… Że ja już nigdy nie będę mogła mieć dzieci…

      Bogumił zamilkł tak, że prawie przestał oddychać. W samej rzeczy doktór jemu także to mówił, ale teraz co innego przejęło go wzruszeniem. Jeżeli, mój Boże, ona tak pyta, to znaczy, coś się w niej przesiliło, chce żyć. Chce żyć z nim, o radości!

      – Kto ci to mówił, pani Krępska, Ludwiczka, Bylisia? Niepotrzebnie ci to powtarzały. Takich rzeczy nigdy się nie wie na pewno. Jeżeli będziesz mnie kochała, to będziemy je mieli. Jeżeli będziesz… – chciał powtórzyć, i nagle pożałował, że to mówi, gdyż uczuł, jak nieznacznie wzruszyła ramionami.

      – Bo w takim razie – rzekła, idąc za tokiem swych myśli – to by znaczyło, że się nie jest już jak się należy człowiekiem…

      – Och – odparł po chwili namysłu – przechodzi się gorsze rzeczy i jest się wciąż jeszcze człowiekiem.

      – Jakie gorsze? – spytała.

      Nie odpowiedział. Zmrok zapadał, leżeli jakby pomału zasypiając, gdy nagle pani Barbara powtórzyła z naleganiem:

      – Jakie gorsze?

      – Ty to wiesz, że ja tu pod Borkiem byłem ranny? – zaczął Bogumił szeptem.

      – Wiem. No i co?

      – Wszystkie te blizny… jednym słowem, byłem cały skuty i posiekany. Miałem i ja wtedy powody bać się, że nie będę mieć dzieci – zaśmiał się. – Alem się nie bał, bom omdlał prawie na śmierć…

      – No i? Mówże dalej.

      – Mówię przecież. Więc-żem omdlał, a kiedy przecknąłem, to czułem, że mnie coś ciężko gniecie i ziębi, a to były trupy, bom leżał pod trupami. A przy mojej głowie zrazu nie rozumiałem, co ja takiego widzę, ażem rozpoznał, że to dół, i pojąłem, jakby nie myślą, a czuciem, że nas mają w tym dole chować. Wtedy zemdliło mnie ze strachu, a gdym znów przyszedł do siebie, usłyszałem uchem, co je miałem przyciśnięte do ziemi, że ziemia dudni. Ludzie chodzili wkoło i mówili: „Pchajta ich kupą do dołu”. I jeszcze coś tam mówili, a ja siliłem się, żeby zastękać, zawołać, dać jaki znak i nie mogłem, bo mi się na powrót słabo zrobiło. Alem widać musiał czy krzyknąć, czy się ruszyć, bo mnie nie pochowali, a kiedym znów się zbudził, to czułem, że coś mną strasznie boląco tłucze, ale wiedziałem, że już tam nad tym dołem nie leżę. Już mnie wieźli na wozie w grochowinie. Przywieźli mnie tu do jednego majątku i tam matka do mnie przyjechała, i tam mnie wyleczyli.

      – No i co? – pytała dalej pani Barbara.

      – I nic. Ale ja ci wcale nie to chciałem opowiedzieć. Nie to było najgorsze.

      – Pewno – odrzekła twardo. – Nie umarłeś wtedy ani nikt ci nie umarł.

      – Nie umarłem, niestety – przyznał z goryczą i chciał wstać, ale ona go przytrzymała za rękę.

      – A to było – spytała – to było przy tej mogile w Borku, co ja na nią chodziłam?

      – Tak – odparł przejednany. – Tam ja miałem leżeć w tej mogile, co na nią nosiłaś wianki, kiedy byłaś panienką. I pamiętasz, jak cię tam czasem spotykałem, toś mnie pytała, czy ja wiem, że tam leżą powstańcy. A ja się wtedy wstydziłem i chciało mi się śmiać. Widziałem, że cię to irytuje, ale się nie mogłem powstrzymać.

      – Cicho bądź – szepnęła i przycisnęła usta do jego piersi. – Cicho – powtórzyła, całując go po rękach.

      – Nie czyńże tego – wzdragał się uszczęśliwiony.

      Zamyśliła się i zapytała:

      – A co było najgorsze?

      – Kiedy to tak trudno opowiedzieć. Nic. Głupstwo. Może kiedyś opowiem…

      – Mniejsza o to – szepnęła lekceważąco i znów uczuł, jak nieznacznie wzruszała ramionami. Zdawała się żałować swojej chwili słabości.

      – Nie wiem, po co ci to mówiłam – rzekła. – Właściwie to wszystko jedno, czy mieć dzieci, czy nie mieć. Jego bym i tak drugi raz nie urodziła. Mnie nie o dziecko idzie. Ja jego kochałam.

      – Będzie dobrze, będzie dobrze – zapewniał głaszcząc jej włosy. – Dwoje nas wszak, a i to już tak dużo.

      – Zostaw – rzekła, odchylając głowę. Wstał co prędzej i odszedł ku oknu, ale ona dodała:

      – Zasłaniasz mi fuksje.

      Wtedy wyszedł zupełnie, żeby już nic więcej nie słyszeć, nie przyjmować do wiadomości. To była przecież taka szczęśliwa chwila, nie chciał, by ją cierpkie słowa zatarły.

      Była szczęśliwa, ale nie powtórzyła się więcej.

      Kiedy pani Barbara wstała i żyć niby zaczęła, zdawała się być tylko śladem po samej sobie. Wszystko jej się stało niemiłe, przestała dbać o swój wygląd, nigdzie nie chciała pójść ani nikogo widzieć. Z trudem dźwigała się z miejsca, by zarządzić najkonieczniejszymi domowymi sprawami. Jedynym uczuciem, które pozostało w niej żywe, a nawet rozżarzyło się i wzmogło, był strach. A mimo że tak zbrzydziła sobie życie, najbardziej lękała się śmierci. W nocy budziła Bogumiła mówiąc: – Bogumił, ja umieram. Serce mi bić przestaje. Boję się, boję, boję! – Kiedy indziej budziła go, szarpiąc za rękę, a gdy zapytał, co się stało, szeptała: – Jezus Maria, zdawało mi się, że nie oddychasz. – I tym razem serce jej biło ze strachu tak, że aż drgała koszula. Raz, kiedy Bogumił poszedł na wieczór do dworu, a ona zasnęła wcześnie i potem zbudziła się, i nie ujrzała go koło siebie, przelękła się tak, że wyskoczyła z łóżka, okryła się na bieliznę rotundą i wybiegła z domu, a nie śmiąc zapukać do dworu, przesiedziała z godzinę na ganku, nasłuchując, czy Bogumił jest tam wewnątrz i czy mu się nic nie stało. Miała wciąż uczucie, że śmierć, która mogła zabrać Piotrusia, zniweczyć takie kochanie, tym łatwiej zmiecie ze świata wszystkich innych.

      Bogumił, choć tak łaknął dowodów przywiązania pani Barbary, czuł, że jej obecny ciągły niepokój o niego nie z miłości płynie,