Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

ale myślą wciąż wracał do tego, co powiedziała. Spotykał on już takich ludzi na świecie, co ginęli albo marnieli, gdy im umarła kochanka, żona lub matka, czy też gdy się wykoleili z trybu życia, do którego nawykli. Współczuł im, bo wszyscy im współczuli, miał dla nich szacunek, gdyż mówiło się, że to ludzie lepsi i głębsi, co umieją prawdziwie miłować. Siebie między takimi uważał za mało sercowego, wstydził się tego, że z każdej niedoli wstawał jakby jeszcze lepiej kwitnący.

      Bo żeby tę siłę pocieszycielską dawały mu praktyki religijne, mógłby taki stan rzeczy uważać za godną dziękczynienia łaskę Bożą, ale on nie był zbyt skrupulatnym synem Kościoła, zwłaszcza w młodości, którą spędził śród tak różnie myślących ludzi, tak rozmaitych wyznań i światów. Tylko tak z natury miał to do siebie, że na co spojrzał, ku czemu się obrócił, dla każdej rzeczy zdawało mu się wartym żyć. Nawet i palcem nie ruszając, czuł się biorącym udział we wszystkim, co się działo czy trwało dokoła, a cokolwiek schodziło mu z oczu, nie mogło dlań przepaść na dobre. Gdy wspominał, płakał za tym, co przeminęło, lecz nie wspominając, mógł na inny, jemu samemu nie dość pojęty sposób czuć minione dalej współprzytomne, obecne, wespół ze sobą żyjące, i nawet bardziej żyjące, niż kiedy to można było widzieć, dotknąć. Tak było i z Piotrusiem.

      – Czy mi się we śnie zjawił, czy mnie jako inaczej nawiedził, nie mam pojęcia, lecz go czuję, jakbym go nie utracił – mówił nieraz Bogumił do starego Krępskiego.

      Gdyż pani Barbarze nie mógł tego powiedzieć. Raz, gdy spróbował, rzekła srogo:

      – Bardzo sprytną wymyśliłeś sobie pociechę. Tyle oto są warte wasze ojcowskie uczucia. Wasze wszystkie – dodała – uczucia.

      Tedy zamilkł i tylko patrzył z żalem, jak ona się zaciekała w swojej męczarni, a pomału zaczął się niecierpliwić wobec takiego stanu ducha. Gdy to widział kiedyś u obcych po świecie, mógł się z trwożnym szacunkiem usuwać na bok, lecz by mu żona miała w ten sposób ginąć, na to nie chciał spokojnie patrzeć. – Skoro ze siebie samej – myślał – miłości do życia wysnuć nie może, trzeba jej do tego życia dodać coś nowego, niebywałego, co by nią wstrząsnęło, co by ją na nowo zbudziło. – Piekła go żałość, że sam nie mógł się dla niej tym stać, gorzkie to w nim budziło skargi, lecz sobie tłumaczył, że jej wszystko niemiłe, co jej Piotrusia przypomina. Ale może, gdyby się znaleźli gdzie indziej, to i on innym by się jej też wydał człowiekiem. Zapragnął rzucić Krępę, przenieść się ze swym domem w inne, dalekie strony. Tu jej się wszystko stało cudzym, tak że nic jej do siebie nie nęci, ale to cudze zawsze jest nadto znajome, przypominające szczęśliwsze czasy. Niechże tedy idą prawdziwie między obcych, w takie miejsce, gdzie im obojgu wszystko będzie nawet z wyglądu cudze i gdzie będą musieli zacząć żyć od początku. Był na to coraz bardziej zdecydowany, wszak już dawno tęsknił za tym, by coś uczynić, i wiedział, że w taki tylko sposób na drodze praktycznego uczynku może mu się uda nieszczęśliwej dopomóc. A gdy go nachodził lęk, że losem drugiego człowieka nie można rozporządzać bez niego, mówił sobie, że ona wszak nic już nie chce, a zatem trudno, trzeba myśleć i czynić za nią.

      Kiedy jednak wypadło wziąć się na dobre do rzeczy, nie ku cudzym stronom się zwrócił, tylko zamknąwszy się pewnego wieczora w pokoiku, co mu służył za kancelarię, napisał długi list do Teresy.

      Teresa Kociełłowa przez cały czas choroby pani Barbary też niedobrze się miała i przebywała na południu, wysłana tam przez lekarzy. Teraz jednak była już w domu i słała do Krępy częste listy, na które zazwyczaj odpisywała była pani Barbara, obecnie jednak pozostawały one przeważnie bez odpowiedzi. Lecz owego wieczoru Bogumił napisał odpowiedź za wszystkie czasy; był to chyba najdłuższy list, na jaki w życiu się zdobył.

      Donosił o złym stanie pani Barbary i że niczym jej nie można na powrót powołać do życia. – „Chciałbym więc zasięgnąć rady – pisał – czy nie dobrze byłoby, abyśmy się stąd wynieśli i przeprowadzili w okolice Kalińca, gdzie żona ma tyle rodziny i przyjaciół, a może by się tam i dla mnie coś odpowiedniego znalazło. Jak się Terenia na to zapatruje?” – Chciał jeszcze dodać coś o zbawiennym wpływie, jaki by bliskość Teresy mogła wywrzeć na siostrę, chciał prosić, żeby znów do nich przyjechała, lecz rozpędzał się tylko piórem po powietrzu ponad papierem i nic już nie dopisał.

      Teresa Kociełłowa dosyć długo na ten list nie odpowiadała. Przez ten czas nadeszły ogniste, jasne dnie lata, w których blasku Bogumił nie czuł już takiej konieczności wyniesienia się z Krępy. Położenie wydawało mu się z dnia na dzień mniej beznadziejne. Pani Barbara zaczęła śród gorąca nabierać życia, a pewnego dnia, kiedy wychodził w pole, ujrzał ją wyglądającą przez okno, jak to czyniła dawniej, kiedy Piotruś bawił się koło domu. Uśmiechnęła się i powiedziała:

      – Upał, ale cudowny czas. Tylko uważaj, nie przepal sobie głowy.

      Rzekła to raźno i donośnie, a jemu od tych słów rozciągnęły się w przeszłość i w przyszłość ogromy szczęśliwości. Uczuł się rozbawiony, zapragnął wałęsać się tu i tam, podziwiać niebo i ziemię. Na co spojrzał, przy wszystkim chciało mu się przez chwilę zabałamucić, a choć się śpieszył do siana, przystanął po drodze śród olch koło strumienia, co pląsał z wartkim szelestem po kamykach, po dnie pełnym tu piasku, tu próchnicy. Woda mieniła się w cieniu i słońcu tysiącem czarnych i złotych połysków, cała w oka i cętki, aż Bogumił pomyślał, że to wygląda jak migotliwy grzbiet karpia. I zadziwił się, i ucieszył, że łuska ryby może być taka podobna do ruchu bystrej wody pośród kamyków. Poszedł dalej wzdłuż białej tafli stawu, lecz przy młynie znów na chwilę przystanął. Woda chlustała na koło, trące się ciężko przy każdym obrocie o jakąś deskę. Wnętrze młyna tętniło, a jego czarne, drewniane ściany drgały niby skóra, pod którą bije puls. Drgały jak miejsce na przegubie ręki pani Barbary, które przez tyle dni trzymał z rozpaczą w swojej dłoni, błagając Boga, żeby gorączka spadła. Bogumiłowi to podobieństwo tak niepodobnych do siebie rzeczy wydało się pomyślną zapowiedzią i czymś, co przemawiało za pozostaniem w Krępie. Pomyślał, że albo życie nie ma żadnej wartości, albo jeśli ją ma, to we wszystkim znaleźć ją można – nie potrzeba po to nigdzie daleko chodzić. – Wszędzie – myślał – we wszystkim jest chyba tyle dobra dla człowieka, co umie patrzeć w głąb rzeczy. – I za takiego umiejącego miał w tym dniu siebie, i tak pragnął pociągnąć w tym samym kierunku panią Barbarę. – Ach, gdybyśmy mogli tu wszystko przecierpieć, tu odżyć, tu pozostać – marzył. – I zresztą ja, który robić muszę na cudzym, gdzież ja znajdę przyjaźniejsze stosunki niż u tych Krępskich? – Nad wieczorem raz jeszcze powrócił do tych myśli.

      – Naturalnie, że zostaniemy – upewniał sam siebie. – Teresa do nas przyjedzie…

      Gdyż dziwna rzecz, już od paru dni, a teraz po prostu z godziny na godzinę rosło w nim przekonanie, że Teresa do nich przyjedzie. Wprawdzie nie napisał był o tym ani słowa, ale zdawało mu się, że list nie może być inaczej pojęty. To, co rzeczywiście napisał, znikło mu pomału z pamięci, a to, co chciał napisać, stało się listem właściwym, prośbą żarliwą, by Teresa przybyła im pomóc. Chwilami przypominał sobie z przykrością, że pisał coś o wyniesieniu się z Krępy, że prosił o radę w tym względzie. Wtedy ogarniała go złość, że się z taką rzeczą mógł zwracać do kobiety. Lecz to wnet przemijało i oto teraz, gdy myślał o radzie, jakiej mu Teresa miała udzielić, widział ją pod postacią samejże Teresy, siedzącej z nim, Bogumiłem, o zmroku na ławie w saloniku i mówiącej: – Ja kocham życie i uważam…

      I siebie słyszał pytającego: – Co Teresa uważa?

      I dalej nic już nie myślał, ale czuł się tak dobrze, jakby ona już tutaj była i jakby już tak ze sobą rozmawiali.