Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska

Читать онлайн.
Название Noce i dnie Tom 1-4
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6



Скачать книгу

może się tam wstydzono za to nędzne mieszkanie w oficynie. Bo gdy tylko Niechcicowie osiedli w dworku, panny Krępskie przyszły ich zaraz odwiedzić, a po przyjściu na świat Piotrusia stosunki nie tylko się ostatecznie poprawiły, ale zacieśniły się prawie w przyjaźń. Póki Piotrusia wożono w wózku, pani Barbara siadywała z nim całymi godzinami pod wielką lipą w krępskim parku i czytała pożyczone ze dworu książki, gdy zaś podrósł, bywał z matką tym bardziej częstym gościem we dworze. Chodził przy tym, biegał po lśniących posadzkach, taki niebojący się, wesoły, jakby się tam urodził. We dworze, zapraszając Niechciców, kładziono zawsze nacisk na to, żeby mały także koniecznie przyszedł. A pani Barbara cieszyła się, że ma syna, którego każdy z radością widzi i który wszędzie zachowuje się skromnie, a niezależnie i tak wdzięcznie, że było z tego radości co niemiara. Dla niej też zresztą dwór, na który przedtem wygadywała, nie był to teraz dwór, ale niejacy Krępscy, znajomi, którzy umieli ocenić Piotrusia. I o tym, jakie stanowisko zajmował Bogumił w majątku, także już nie myślała. Syn był teraz ich stanowiskiem na świecie, a oni pokrótce i po prostu Barbarą i Bogumiłem, rodzicami Piotrusia; zajęciem ich było nie gospodarstwo, ale miłość do syna. Zdarzenia i zjawiska nabrały teraz innych kształtów, inaczej miały się do siebie. Wszystko poza synem stało się życiowo i praktycznie mało ważne, a przez to stało się ważne w inny sposób. Świat przestał być miejscem zabiegów, borykań się i strachów, stał się godny zachwytu. Rzeczy obróciły się ku pani Barbarze swoim jasnym, oświetlonym obliczem. Niczego nie pożądała, a wszystkim czuła się obdarzona. Była szczęśliwa.

      Zbliżenie z dworem było tym większe, że młody Krępski po krótkiej próbie gospodarowania z ojcem wyjechał z Krępy i przebywał na przemian to w miejscowościach kuracyjnych za granicą, gdyż był słabego zdrowia, to na Litwie w folwarku jakiejś swojej ciotecznej babki, którym podobno zarządzał. Tak że Bogumił stał się teraz głównym pomocnikiem dziedzica w zarządzaniu wszystkimi folwarkami Krępy.

      Stary pan Wojciech Krępski był człowiekiem, który swój majątek uważał za depozyt złożony kiedyś przez Boga w ręce jego rodziny. Wszystkie zresztą zjawiska społeczne i polityczne uważał za zesłane przez Boga jako próby, w których człowiek winien dowieść, czego potrafi dokonać na drodze cnoty w złych warunkach, tak samo jak w dobrych. Póki trwała pańszczyzna, pojmował ją uroczyście nie jako sposób na tanią robociznę, ale jako układ rzeczy, w którym obie strony winne były w swoim zakresie wykazać najwięcej cnót chrześcijańskich. Był rzetelnym panem, a poza godzinami pracy i poza koniecznymi wydatkami na rodzinę i dom czas jego i mienie należały do chłopów. Bił ich, pouczał, żywił, zaopatrywał, leczył, a nawet zapobiegał chorobom, sprowadzając każdej wiosny cyrulika, który całej wsi puszczał krew. Jeżeli na kim zapomniano dokonać tej operacji, miał się on za nieludzko pokrzywdzonego i przychodził do dworu upomnieć się o swoje.

      Pan Wojciech nie wierzył w to, że wszystko, co ludzie uważają za postęp, jest dobre, ale miał umysł dość otwarty, potrafił znaleźć ziarna pożyteczne dla swoich religijnych poglądów także i w świeckim postępowym pojmowaniu rzeczy. I gdy powiały nowe prądy – rychlej niż drudzy sąsiedzi przyswajający sobie chętnie tylko te zdobycze postępu, które pozwalały im wygodniej żyć – doszedł do przekonania, że chłopi staną się lepszymi chrześcijanami, gdy będą mogli swe obowiązki spełniać jako ludzie odpowiedzialni i wolni.

      I jeszcze nim wybuchło powstanie, nadał swym chłopom ziemię, nie wahał się przy tym dobrze nadebrać kiesy, żeby pomóc im się urządzić na specjalnie w tym celu odłączonej od majątku Kolonii Krępskiej.

      Pan Wojciech był religiant i pojmował rygory kościelne prawie po zakonnemu, lecz przecie nie formalnie. Sam żył skromnie, prawie ubogo, sypiał na wąskim, twardym łóżku w mało ogrzewanym pokoju. Wstawał ze świtem, co dzień sam objeżdżał wszystkie roboty, a wieczorami układał plany i sprawdzał rachunki lub czytał, jeśli nie dzieła rolnicze, to ojców Kościoła i Pismo święte, na co miał specjalne pozwolenie. Obcym, co go mniej znali, zwłaszcza ludziom z jego sfery, mógł się wydawać skąpym, gdyż nie był skłonny do wydawania pieniędzy na pokaz, dla zabawy lub dla podobania się bliźnim. Umiał jednak być szczodrym dla potrzebujących pomocy, był też bezinteresowny, nie przedsiębrał nigdy rzeczy dającej widoki na zysk, jeżeli nie była ona bezwarunkowo zgodna z jego pojęciem obowiązku. Mimo to, będąc zawołanym gospodarzem, przysparzał wciąż majątku. Uważano go też za pedanta, nieprzyjaznego wesołości, lecz ci, co go znali bliżej, tak jak Bogumił Niechcic, wiedzieli, że nie narzucał nikomu swego trybu życia. Mawiał, że każdy ma sobie wskazaną drogę służby bożej, nawet wesołek, twierdził, skacząc i dowcipkując, może też Boga chwalić.

      – A kto go chwali – mówił – to ja poznaję po tym, jak modli się, jak pracuje i jaki jest dla drugiego człowieka.

      – Modlić się – dodawał – trzeba z wiarą, pracować – z nadzieją, a drugiego człowieka mieć z miłością na uwadze przed wszystkim innym.

      Żona i pięć córek pana Wojciecha były to osoby światowe, lubiące wesołość, a on pozwalał im na wszelkie wynikające z tego upodobania przyjemności, uważając tylko, by to nie pochłaniało więcej niż miał prawo użyć „z depozytu” na osobiste potrzeby. One zresztą umiały się z tą okolicznością pogodnie liczyć, a ostatecznie nadrabiały własnymi dochodami. Z córek żadna jeszcze nie wyszła za mąż, chociaż były dorosłe i przystojne. Otrzymały jednak staranne, światłe wychowanie i miały wymagania. Panieństwo nie przykrzyło im się zresztą, były ciągle zajęte. Prowadziły aptekę domową, leczyły ludzi na wsi, uczyły dzieci czytać i pisać, a starsze dziewczęta – koronek i haftów, które następnie na ich dobro spieniężały w Warszawie. Założyły też przy dworze sklep wiejski[122], z którego dochód obracały częściowo na pożyczki dla poszkodowanych przez jakieś nieszczęście lub dotkniętych cięższymi kłopotami parobków – a częściowo na swoje potrzeby. Prowadziły nadto z matką wielkie kobiece gospodarstwo, czerpiąc i z tego źródła środki na stroje, na zabawy, nuty i książki. Słowem, były to sprytne i ożywione panny, wcale przy tym niegłupie ani niezacofane. Przeciwnie, pobożność ojca podżegała je do przekory, a że będąc bogatymi i najlepszego w tych stronach rodu, mogły sobie na to pozwolić, hołdowały postępowym i dosyć świeckim poglądom na sprawy literatury, wiedzy i życia społecznego. A jeżeli nie postępowym, to przynajmniej takim, które się na gruncie Krępy zdawały postępowymi, a nawet krańcowymi.

      Pani Barbara znalazła w ich towarzystwie odblask dawnego życia w Kalińcu i nic lepszego nie mogła sobie życzyć. Bała się tylko trochę starego pana Krępskiego. Wszystko, co Bogumił o nim opowiadał, przejmowało ją nieprzyjaznym, krytycznym podziwem. – Nadzwyczajny człowiek – mówiła, ale widać było, że sama nie miałaby chęci być taką nadzwyczajną. Czuła się nieswojo na sam widok wysokiej, suchawej postaci i twarzy o chudych policzkach, mroźnym spojrzeniu, spadających wąsach i zatroskanym czole. Korcił ją jednak, chciała, by ją lubił – on zaś uśmiechał się do niej przyjaźnie, co było dużo, ale patrzył spod oka i nic nie mówił, jakby miał niejakie zastrzeżenia. A uśmiechał się przyjaźnie, bo lubił Bogumiła. Pani Barbara wcale nie przypuszczała, że między tymi panami istnieje takie porozumienie – Bogumił rzadko opowiadał, jak się kto do niego odnosi.

      Pan Wojciech nie był człowiekiem rozlewnym w okazywaniu uczuć, ale przez to tym bardziej widoczne było, jak wyróżniał Niechcica. Czasami zimą – wtedy odwiedzano się częściej – gdy Niechcicowie zostali zaproszeni na podwieczorek, a potem panny Krępskie coś grały i śpiewały, starszy pan zasiadał na kanapie i wzywał Niechcica, by siadł przy nim. I siedzieli tak długo koło siebie, a chociaż milczeli, gryząc fajki, zdawali się być bardzo radzi temu, że są blisko jeden drugiego.

      Szczupła ręka pana Wojciecha wyciągała się też często, by pogładzić płowe włosy Piotrusia, do którego mówił „chłopyszku”. Pani Krępska, rumiana, siwa dama, niezłej tuszy, również często zatrzymywała