Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

przeliczano i przekazywano z rąk do rąk grube pliki banknotów. Byli tu żebracy i żonglerzy, akrobaci i zaklinacze węży, muzycy i astrologowie, wróżki, alfonsi i dilerzy. A ulice były brudne. Śmieci wyrzucano przez okna bez ostrzeżenia, sterty odpadków piętrzyły się na chodnikach albo ulicach, wabiąc tłuste, bezczelne szczury.

      Na pierwszy rzut oka najliczniejsi byli kalecy i chorzy żebracy. Po tych ulicach paradowały wszelkie choroby, upośledzenia i nieszczęścia, stały pod drzwiami restauracji i sklepów, atakowały przechodniów profesjonalnymi błaganiami. Tak jak pierwsze spojrzenie na slumsy z okien autobusów, to zetknięcie z cierpieniem wywołało gorący rumieniec wstydu na mojej zdrowej twarzy. Ale Prabaker, prowadząc mnie przez kipiący tłum, zwracał mi uwagę na inne obrazy żebraków, łagodzące okropną karykaturę, jaką zaprezentował mi pokaz ich żałosnego stanu. Jedna ich grupa siedziała w bramie, grając w karty, ślepcy i ich przyjaciele zajadali rybę z ryżem, roześmiane dzieci na zmianę woziły się z beznogim na jego wózku.

      Prabaker nieustannie rzucał mi spojrzenia z ukosa.

      – Lubisz nasz Bombaj?

      – Kocham – odpowiedziałem, i to była prawda. W moich oczach to miasto było piękne. Dzikie i ekscytujące. Romantyczne kolonialne budynki sąsiadowały z nowoczesnymi lustrzanymi biurowcami. Bezładne zapomniane ruiny rozsypywały się w gruzy wokół barwnych bazarów z warzywami i jedwabiami. Z każdego sklepu i przejeżdżającej taksówki buchała muzyka. Kolory porażały. Zapachy upajały. A uśmiech w oczach na tych zatłoczonych ulicach widywało się częściej niż w jakimkolwiek znanym mi mieście.

      Przede wszystkim w Bombaju czuło się wolność – upajającą wolność. Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem ten wyzwolony, niezwyciężony charakter i czułem, że reaguję na niego całym sercem. Nawet wybuch wstydu na widok slumsów i ulicznych żebraków rozpłynął się w zrozumieniu, że ci mężczyźni i kobiety także są wolni. Nikt nie przepędzał żebraków z ulicy. Nikt nie wyganiał mieszkańców slumsów. Ich życie było bolesne, ale mogło się toczyć na tych samych ulicach i w tych samych ogrodach co życie bogatych i ważnych. Byli wolni. To miasto było wolne. Pokochałem je.

      A jednak trochę mnie niepokoiła intensywność tego życia, ten karnawał pragnień i żądz, natrętność próśb i uliczne podstępy. Nie znałem żadnego z języków, które słyszałem, nie wiedziałem nic o tej kulturze, odzianej w sari i turbany. Tak jakbym oglądał jakąś ekscentryczną, zawiłą sztukę i nie znał scenariusza. Ale uśmiechałem się, a uśmiech przychodził mi łatwo, choć ulica była dziwna i dezorientująca. Byłem poszukiwanym zbiegiem, zwierzyną łowną, a za moją głowę wyznaczono nagrodę. I nadal byłem o krok przed nimi, wolny. Kiedy się ucieka, każdy dzień jest jak całe życie. Każda minuta wolności to krótka historia z happy endem.

      A towarzystwo Prabakera sprawiało mi przyjemność. Zauważyłem, że jest znany na ulicy, najróżniejsi ludzie witali się z nim często i z wyraźną życzliwością.

      – Musisz być głodny, panie Lindsay – zauważył. – Jesteś szczęśliwy, pozwolę sobie powiedzieć, a szczęśliwi mają zawsze dobry apetyt.

      – No, głodny to jestem, fakt. A w ogóle dokąd idziemy? Gdybym wiedział, że to tak daleko, zabrałbym ze sobą jedzenie na drogę.

      – Jeszcze troszeczkę nie za bardzo za daleko – odparł wesoło.

      – No dobra…

      – O tak! Zaprowadzę cię do najlepszej restauracji i do najlepszej żywności Maharasztra. Będziesz zadowolony, nie problem. Wszyscy przewodnicy w Bombaju, tak jak ja, jedzą tam żywność. To takie dobre miejsce, że policja zbiera tam tylko pół bakszyszu. Tak tam dobrze.

      – No dobra…

      – O tak! Ale najpierw kupię ci indyjskiego papierosa, i mnie też. To tu, robimy stop.

      Zatrzymaliśmy się przed ulicznym straganem, właściwie rozkładanym stolikiem do kart, na którym w tekturowym pudełku ułożono tuzin gatunków papierosów. Na stoliku znajdowała się też duża mosiężna taca z kilkoma małymi srebrnymi talerzykami. Leżały na nim wiórki kokosowe, przyprawy i gama niezidentyfikowanych past. W wiadrze przy stoliku na wodzie unosiły się podłużne liście. Sprzedawca wycierał je, smarował różnymi pastami, dodawał daktyli, wiórków kokosowych, betelu i przypraw, i zwijał to wszystko w małe paczuszki. Liczni klienci, tłoczący się wokół straganu, kupowali liście natychmiast, kiedy jego zręczne dłonie je nafaszerowały.

      Prabaker przecisnął się do niego i zaczął czekać na szansę złożenia zamówienia. Wypatrując go w gąszczu klientów, zbliżyłem się do krawężnika. W chwili gdy zrobiłem krok na jezdnię, ktoś krzyknął:

      – Uważaj!

      Dwie ręce chwyciły mnie za łokieć i wciągnęły na chodnik; zaraz potem ulicą przetoczył się rozpędzony piętrowy autobus. Rozjechałby mnie, gdyby nie te ręce – odwróciłem się do mojego wybawcy. Jeszcze nigdy nie widziałem tak pięknej kobiety. Była smukła, miała czarne, sięgające ramion włosy i jasną skórę. Nie była wysoka, ale wyprostowane ramiona i prosta postawa, a także stopy pewnie stąpające po ziemi nadawały jej wyraz cichej determinacji. Miała na sobie jedwabne spodnie zebrane w kostkach, czarne płaskie buty, luźną bawełnianą koszulę i wielki, długi jedwabny szal. Zarzuciła go tak, że na plecach furkotała podwójna flaga płynnego materiału. Wszystkie części ubrania miały różne odcienie zieleni.

      Klucz do wszystkiego, co mężczyzna mógł w niej kochać i czego miał się bać, był tam od samego początku, w tym ironicznym uśmiechu, który wyginał jej pełne wargi. W tym uśmiechu była duma, a w rysunku jej szlachetnego nosa – pewność siebie. Nie pojmując przyczyn, zrozumiałem bez wahania, że wiele osób błędnie bierze jej dumę za arogancję, a pewność siebie za nieczułość. Ja nie popełniłem tego błędu. Moje oczy zaginęły, utonęły, pożeglowały po roziskrzonej lagunie jej spokojnego, zrównoważonego spojrzenia. Oczy miała wielkie i uderzająco zielone. Była to zieleń, jaką mają drzewa w kolorowych snach. Była to zieleń, jaką mogłoby mieć morze, gdyby było idealne.

      Jej dłoń nadal spoczywała w zgięciu mojego ramienia, koło łokcia. Dotyk był dokładnie taki, jak powinien być dotyk kochanki: znany, ale podniecający jak wyszeptana obietnica. Czułem niemal nieodpartą potrzebę, by ująć jej dłoń i położyć sobie na piersi, na sercu. Może powinienem to zrobić. Teraz wiem, że roześmiałaby się i polubiłaby mnie za ten gest. Ale wtedy byliśmy obcy, staliśmy tak przez pięć długich sekund i patrzyliśmy sobie w oczy, a wszystkie światy równoległe, wszystkie równoległe istnienia, które mogłyby się stać, ale się nie stały, wirowały wokół nas. Potem się odezwała.

      – Było blisko. Masz szczęście.

      – Tak. – Uśmiechnąłem się. – Mam.

      Jej ręka powoli oderwała się od mojego ramienia. Był to swobodny, lekki gest, ale odczułem to rozdzielenie tak boleśnie, jakby mnie brutalnie przebudzono z głębokiego i pięknego snu. Pochyliłem się do niej, spojrzałem za jej plecy w lewo, a potem w prawo.

      – O co chodzi? – spytała.

      – Szukam twoich skrzydeł. Bo jesteś moim aniołem stróżem, prawda?

      – Obawiam się, że nie – odparła, a kpiący uśmiech wyżłobił dołeczki w jej policzkach. – Za dużo we mnie diabła.

      – Jak dużo? – Wyszczerzyłem zęby.

      Po drugiej stronie straganu stała grupa ludzi. Jeden – przystojny, muskularny mężczyzna, dwudziestoparoletni – wyszedł na jezdnię i zawołał:

      – Karla! Chodź, yaar!

      Odwróciła się i pomachała do niego, a potem