Shantaram. Roberts Gregory David

Читать онлайн.
Название Shantaram
Автор произведения Roberts Gregory David
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-65586-44-5



Скачать книгу

to złożyło, że mam tu jeden tola, dziesięć gramów, najlepszy afgański charras, w mojej kieszeni. Pan kupi?

      – Ile?

      – Dwieście rupii? – powiedział z nadzieją.

      Przypuszczałem, że towar był wart o połowę mniej. Ale dwieście rupii – w owych czasach około dwunastu dolarów amerykańskich – stanowiło jedną dziesiątą ceny w Australii. Rzuciłem mu paczkę tytoniu i bibułek.

      – Dobrze. Zrób mi jointa i spróbujemy. Jak mi posmakuje, to kupię.

      Moi towarzysze wyciągnęli się na stojących obok siebie łóżkach. Spojrzeli na siebie z podobnymi minami, unosząc brwi i wydymając usta. Prabaker wyjął z kieszeni porcję haszyszu. Przyglądali się z fascynacją i zgrozą małemu przewodnikowi, który ukląkł nad zakurzoną szafką, by zrobić jointa.

      – Stary, jesteś pewien?

      – No a jak nas chcą uśpić i napaść czy co?

      – Prabaker mi się podoba. Nie sądzę, żebyśmy oberwali – powiedziałem, rozkładając swój podróżny koc na łóżku pod rzędem okien. Na parapecie zacząłem układać swoje pamiątki, drobiazgi i amulety: czarny kamień, który dostałem od dziecka w Nowej Zelandii, amonit, który znalazł pewien mój przyjaciel, bransoletę z jastrzębich szponów, którą zrobił inny. Byłem uciekinierem. Nie miałem domu ani ojczyzny. W bagażu trzymałem rzeczy, które dostałem od przyjaciół: wielką apteczkę, którą mi kupili za uzbierane pieniądze, rysunki, wiersze, muszle, pióra. Nawet ubrania i buty dostałem od przyjaciół. Każdy przedmiot miał znaczenie; podczas tej tułaczki takie parapety były moim domem, a talizmany – narodem.

      – Słuchajcie, chłopaki, jeśli nie czujecie się bezpiecznie, idźcie na spacer albo zaczekajcie na dworze. Jak sobie zapalę, przyjdę po was. Po prostu obiecałem przyjaciołom, że jak przyjadę do Indii, w pierwszej kolejności zapalę hasz i pomyślę o nich. I chcę dotrzymać obietnicy. Poza tym kierownik wyraźnie się tym nie przejmuje. Prabaker, tu zabraniają palić jointy?

      – Palenie, picie, tańczenie, muzyka, seksowny biznes, tu nie problem – zapewnił nas Prabaker, uśmiechając się radośnie i na chwilę odrywając się od pracy. – Wszystko jest wolno nie problem. Tylko nie bicie. Bicie nie jest dobry zwyczaj w Indyjskim Domu Gościnnym.

      – Widzicie? Nie problem.

      – I umieranie – dodał Prabaker, w zamyśleniu kiwając okrągłą głową. – Pan Anand nie lubi, jak ludzie tu są umierający.

      – Że co? Co on powiedział o umieraniu?

      – Co on, kurwa, pieprzy? Kto tu, kurwa, umarł? Jezu!

      – Nie ma problemu z umieraniem, baba – ułagodził go Prabaker, podając wstrząśniętym Kanadyjczykom schludnie zwiniętego skręta. Wyższy wziął go i zapalił. – Niewiele ludzi umiera w Indyjskim Domu Gościnnym, głównie tylko narkomany, takie chude. Dla was nie problem, wy takie piękne, wielkie, tłuste.

      Jego uśmiech był rozbrajający. Podał mi jointa. Kiedy mu go oddałem, zaciągnął się z jawną przyjemnością i znowu przekazał Kanadyjczykom.

      – Dobry charras, tak?

      – Bardzo dobry – powiedział wyższy. Uśmiech miał ciepły i łaskawy; ten szeroki, serdeczny uśmiech, który dawno nauczył mnie zaufania do Kanady i Kanadyjczyków.

      – Biorę – powiedziałem. Prabaker podał mi dziesięciogramową grudkę, a ja rozkruszyłem ją na dwie części, jedną rzuciwszy moim towarzyszom. – Macie. To na jutrzejszą podróż do Puny.

      – Dzięki, stary – powiedział Kanadyjczyk, pokazując grudkę koledze. – Jesteś w porządku. Świr, ale w porządku.

      Wyjąłem z plecaka butelkę whisky i otworzyłem. To kolejny rytuał, kolejna obietnica złożona przyjaciółce z Nowej Zelandii, która prosiła mnie, żebym wypił i pomyślał o niej, jeśli zdołam się bezpiecznie przedostać do Indii z fałszywym paszportem. Te małe rytuały – palenie, picie – miały dla mnie znaczenie. Byłem pewien, że uciekając z więzienia, straciłem tych przyjaciół, tak jak rodzinę, a także wszystkich znajomych. Coś mi mówiło, że nigdy więcej ich nie zobaczę. Byłem sam jeden na świecie, bez nadziei na powrót, a całe moje życie zamknęło się we wspomnieniach, talizmanach i przysięgach miłości.

      Miałem pociągnąć z butelki, ale impuls kazał najpierw podsunąć ją Prabakerowi.

      – Dzięki za bardzo, panie Lindsay – roztkliwił się, szeroko otwierając oczy ze szczęścia. Odchylił głowę i wlał do ust porcję, nie dotykając szyjki wargami. – Bardzo najlepsza, pierwsza klasa, johnnie walker. O, tak.

      – Napij się jeszcze, jeśli chcesz.

      – Tylko kawałeczek, bardzo dzięki. – Zaczął pić trunek wielkimi haustami, od których pęczniało mu gardło. Zatrzymał się, oblizał wargi i po raz trzeci zabrał się do butelki. – Przepraszam, aaach, bardzo przepraszam. Ta whisky za bardzo dobra, źle mi robi na maniery.

      – Słuchaj, jeśli tak ci smakuje, zatrzymaj butelkę. Mam drugą. Kupiłem je w strefie bezcłowej w samolocie.

      – Och, dziękuję… – odpowiedział, ale jego uśmiech zmienił się w grymas przerażenia.

      – O co chodzi? Nie chcesz?

      – Tak, tak, panie Lindsay, bardzo tak. Ale gdybym wiedział, że to moja whisky, a nie pana, tobym nie pozwalał swej osobistości tak pić.

      Kanadyjczycy roześmiali się.

      – Wiesz co, Prabaker? Dam ci pełną butelkę, a tą otwartą się podzielimy. Co ty na to? A tu dwieście rupii za jointa.

      Uśmiech znowu zajaśniał i Prabaker zamienił napoczętą butelkę na pełną, którą czule tulił do piersi.

      – Ale panie Lindsay, pan robił błąd. Ja mówiłem, że ten bardzo najlepszy charras jest za jedne sto rupii, nie dwieście.

      – Mhm.

      – O tak. Tylko jedne sto rupii – oznajmił, od niechcenia oddając mi jeden banknot.

      – Dobrze. Słuchaj, Prabaker, jestem głodny. Nie jadłem w samolocie. Możesz mi wskazać dobrą, czystą restaurację?

      – Bardzo z pewnością, panie Lindsay! Znam takie doskonałe restauracje, z tak cudownościowym jedzeniem, że ze szczęścia się pochorujecie na brzuch.

      – Przekonałeś mnie – powiedziałem. Wstałem, zabierając paszport i pieniądze. – Idziecie?

      – Co, tam? Chyba żartujesz.

      – No, może później. Dużo później. Ale przypilnujemy ci rzeczy, aż wrócisz.

      – Dobrze, jak chcecie. Nie będzie mnie parę godzin.

      Prabaker skłonił się nisko i grzecznie wyszedł. Podążyłem za nim, ale w chwili kiedy zamierzałem zamknąć drzwi, wysoki Kanadyjczyk zawołał za mną:

      – Słuchaj… uważaj na siebie, co? Nie wiesz, jak tu jest. Nikomu nie możesz ufać. To nie wieś. Miastowi Hindusi są… no, uważaj, dobra?

      W recepcji Anand schował w sejfie mój paszport, czeki podróżne i większość gotówki, dał mi szczegółowy spis i wyszedłem na dwór, ze słowami Kanadyjczyka śmigającymi mi po głowie jak mewy nad wzburzonymi falami.

      Prabaker zaprowadził mnie do hotelu przy szerokiej, obsadzonej drzewami i względnie pustej alei, powtarzającej łuk wysokiego, kamiennego pomnika Wrót Indii. Ale na ulicy przed budynkiem roiło się od ludzi i pojazdów, a głosy, klaksony i reklamy brzmiały jak ulewny deszcz bębniący o drewniane i metalowe dachy.

      Setki osób spacerowały