Władca much. William Golding

Читать онлайн.
Название Władca much
Автор произведения William Golding
Жанр Приключения: прочее
Серия
Издательство Приключения: прочее
Год выпуска 0
isbn 9788382021349



Скачать книгу

Za mną!

      Pod palmami zaroiło się, zawrzało. Ralph też stał i krzyczał o spokój, lecz nikt go nie słyszał. Cały tłum natychmiast pociągnął w głąb wyspy i znikł za Jackiem. Poszły nawet najmniejsze szkraby, gramoląc się przez gąszcza i połamane gałęzie. Jeden Prosiaczek nie opuścił Ralpha, który stał, trzymając konchę w dłoni.

      Prosiaczek odzyskał już całkowicie oddech.

      – Dzieciarnia! – powiedział z pogardą. – Banda dzieciaków!

      Ralph spojrzał na niego niezdecydowanie i położył konchę na pniu drzewa.

      – Dam głowę, że już po podwieczorku – rzekł Prosiaczek. – Co oni mogą teraz zrobić na tej górze?

      Gładził muszlę z szacunkiem. Nagle przestał i podniósł głowę.

      – Ralph! Hej, Ralph! Dokąd idziesz?

      Ralph już gramolił się przez pierwsze kłębowisko strzaskanej zieleni. Daleko przed nim rozlegał się łoskot i śmiechy.

      Prosiaczek patrzył na niego z oburzeniem.

      – Dzieciarnia…

      Westchnął, pochylił się i zawiązał sznurowadła butów. Hałas pochodu ucichł gdzieś na stoku góry. Potem, z wyrazem udręki na twarzy, jak ojciec, który musi dotrzymywać kroku niepohamowanemu zapałowi dzieci, wziął konchę, ruszył w stronę lasu i zaczął się przedzierać przez pas zdruzgotanej zieleni.

      Pod szczytem, z drugiej strony góry, był skrawek lasu. Ralph znowu zrobił miseczkę z dłoni.

      – Tam na dole możemy mieć drzewa, ile tylko chcemy.

      Jack skinął głową i zaczął skubać wargę. Skrawek lasu, który zaczynał się może jakieś sto stóp pod nimi po bardzo stromej stronie góry, jakby rósł tu specjalnie, aby dostarczać opału. Drzewa pędzone do góry wilgotnym gorącem miały za mało gleby, by w pełni się rozwinąć, toteż padały wcześnie i gniły w kołyskach pnączy, a młode pędy szukały znowu drogi wzwyż.

      Jack zwrócił się do chóru, który stał w pogotowiu. Chłopcy swoje czarne czapki zsunęli na ucho jak berety.

      – Ułożymy stos. Za mną.

      Znaleźli coś w rodzaju ścieżki w dół i tędy postanowili ściągać uschłe drzewo. Malcy, którzy teraz wdrapali się na szczyt, zaczęli też się zsuwać; pracowali wszyscy prócz Prosiaczka. Drzewo przeważnie było tak przegniłe, że gdy ściągano kłodę, rozsypywała się na kawałki w chmurze stonóg i próchna; niektóre jednak pnie udało się wyciągnąć całe. Bliźniacy, Sam i Eryk, pierwsi znaleźli uschniętą kłodę, ale nie mogli sobie poradzić, póki Ralph, Jack, Simon, Roger i Maurice nie znaleźli podejścia. Potem cal po calu wwindowali groteskowy kształt na skały i złożyli na szczycie. Każda grupka chłopców dokładała swoją zdobycz i stos rósł. Za drugim nawrotem Ralph znalazł się sam na sam z Jackiem przy jakimś konarze i uśmiechnęli się do siebie, dźwigając wspólny ciężar. Znowu w podmuchu wiatru, wśród krzyków, w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, na wysokiej górze padł na nich ów czar, ten dziwny, niewidoczny blask przyjaźni, radości i przygody.

      – Trochę za ciężki.

      Jack uśmiechnął się.

      – Ale nie dla nas dwóch.

      Złączeni wspólnym wysiłkiem, potykając się, razem przeszli ostatni odcinek stromizny. Razem wyśpiewali: „Raz! Dwa! Trzy!” i cisnęli kłodę z łoskotem na olbrzymi stos. Potem odstąpili na bok, śmiejąc się w takim uniesieniu, że aż Ralph musiał stanąć na głowie. Na dole chłopcy wciąż się mozolili, chociaż niektórzy malcy stracili już zapał i zaczęli szukać w tym nowym lesie owoców. Wkrótce bliźniacy, wykazując zaskakującą pojętność, weszli na górę z naręczami suchych liści i zwalili je przy stosie. Jeden za drugim, czując, że stos jest na ukończeniu, chłopcy przestawali schodzić i gromadzili się na różowym skalnym wierzchołku. Oddech się uspokajał, obsychał pot.

      Gdy reszta dzieci zaczęła się do nich schodzić, Ralph i Jack spojrzeli na siebie. Narastała w nich świadomość, której się wstydzili, i nie wiedzieli, jak zacząć wyznanie.

      Ralph zaczął pierwszy, szkarłatny na twarzy.

      – Czy ty?… – Odchrząknął. – Ty zapalisz ogień?

      Teraz, gdy absurdalność sytuacji stała się jawna, Jack również poczerwieniał. Zaczął mamrotać niejasno:

      – Bierze się dwa patyki i trze. Trze się…

      Spojrzał na Ralpha, który ostatecznie wyznał swoją nieudolność.

      – Czy ma kto zapałki?!

      – Robi się łuk i obraca się szybko strzałę – rzekł Roger. Potarł w mimicznym geście jedną rękę o drugą. – Pss. Pss.

      Nad wierzchołkiem przemknął lekki powiew. Wraz z tym powiewem nadszedł Prosiaczek, w szortach i koszuli, z trudem wyplątując się z gęstwiny leśnej, a w szkłach jego okularów odbijało się wieczorne słońce. Pod pachą niósł konchę.

      Ralph krzyknął w jego stronę:

      – Prosiaczek! Masz zapałki?

      Inni podjęli ten okrzyk, aż zagrzmiała cała góra. Prosiaczek potrząsnął głową przecząco i zbliżył się do stosu.

      – Jeju! Ale kupa drzewa!

      Nagle Jack wyciągnął rękę.

      – Okulary… będzie z nich szkło powiększające!

      Prosiaczek został otoczony, zanim zdążył umknąć.

      – Zaraz… puśćcie mnie! – Głos jego przeszedł w okrzyk zgrozy, gdy Jack zerwał mu z twarzy okulary. – Uważaj! Oddaj moje szkła! Nic bez nich nie widzę! Rozbijecie konchę!

      Ralph odepchnął go łokciem i ukląkł przy stosie.

      – Odsłońcie!

      Chłopcy zaczęli się popychać, szarpać, gorliwie napominać. Ralph przesuwał szkła to w przód, to w tył, to w jedną, to w drugą stronę, aż lśniący biały obraz zachodzącego słońca legł na kawałku spróchniałego drewna. Niemal w tej samej chwili podniosła się wąziutka strużka dymu i zadrapało go w gardle, aż kaszlnął. Jack ukląkł również i zaczął lekko dmuchać, rozpraszając gęstniejący dymek. Ukazał się nikły ogieniek. Początkowo niemal niewidoczny w jasnym słońcu płomyk liznął cienki patyczek, wzrósł, nabrał barwy i sięgnął wyżej do gałęzi, która eksplodowała z ostrym trzaskiem. Ogień pobiegł w górę i chłopcy zaczęli wiwatować.

      – Moje szkła! – wył Prosiaczek. – Oddajcie moje szkła!

      Ralph odszedł od ogniska i wsunął mu okulary w wyciągnięte dłonie. Głos Prosiaczka zmienił się teraz w pomruk:

      – Rozmazane plamy i nic więcej. Ledwie widzę własną rękę.

      Chłopcy tańczyli. Drzewo było spróchniałe, suche jak pieprz i całe konary ulegle poddawały się żółtym płomieniom, które biegły w górę, tworząc snop ognia sięgający na dwadzieścia stóp. Daleko od ogniska bił potężny żar, a drogę powiewu znaczyła rzeka iskier. Kłody rozsypywały się w biały pył.

      Ralph krzyczał:

      – Więcej drzewa! Wszyscy po drzewo!

      Życie stało się wyścigiem z ogniem i chłopcy rozbiegli się po górnej części lasu. Szło o utrzymanie łopoczącej flagi ognia na wierzchołku góry i o niczym więcej nikt nie myślał. Nawet najmniejsi, jeśli pragnienie owoców nie było od nich silniejsze, przynosili kawałeczki drzewa i ciskali je w płomienie. Powiew stał się trochę żywszy i zmienił się w lekki wiaterek, tak że wyraźnie dawało się teraz odróżnić stronę