Władca much. William Golding

Читать онлайн.
Название Władca much
Автор произведения William Golding
Жанр Приключения: прочее
Серия
Издательство Приключения: прочее
Год выпуска 0
isbn 9788382021349



Скачать книгу

i przez chwilę orzeźwiający powiew chłodził im twarze.

      Ralph wyciągnął ramiona.

      – Wszystko to nasze.

      Śmiali się, skakali, pokrzykiwali z radości.

      – Jeść mi się chce.

      Ledwie Simon o tym wspomniał, Ralph i Jack też poczuli się głodni.

      – Chodźcie – rzekł Ralph. – Wiemy już, co chcieliśmy wiedzieć.

      Zsunęli się ze skalnej pochyłości, skoczyli w kwiaty i weszli między drzewa. Tutaj zatrzymali się i zaczęli ciekawie przyglądać się krzakom.

      Simon przemówił pierwszy:

      – Jak świece. Krzaki świecznikowe. Świecowe pąki.

      Były to wiecznozielone krzaki, ciemne i aromatyczne, a liczne ich pąki miały barwę woskowej zieleni i zamykały się przy świetle dnia. Jack ściął jeden z nich nożem i w powietrzu zapachniało.

      – Świecowe pąki.

      – Nie palą się – powiedział Ralph. – Tylko wyglądają jak świece.

      – Zielone świece! – rzekł Jack z pogardą. – Nie będziemy ich jedli. Chodźcie…

      Dobrnęli właśnie do gęstego lasu, wlokąc się na zmęczonych nogach, gdy usłyszeli jakiś hałas – kwik i twarde uderzenia raciczek o ziemię. Kiedy przedarli się bliżej, kwik stał się głośniejszy i wreszcie przeszedł w przeraźliwy pisk. Znaleźli prosię zaplątane w gąszczu pnączy, miotające się w tych elastycznych więzach w stanie najwyższego przerażenia. Kwik był cieniutki, ostry, natarczywy. Trzej chłopcy skoczyli naprzód i Jack zawadiacko wyrwał z pochwy nóż. Uniósł ramię w górę. Nastąpiła pauza, luka, prosiak dalej kwiczał, pnącza podrygiwały, a nóż wciąż błyszczał w znieruchomiałej kościstej ręce. Pauza ta trwała zaledwie tyle, by chłopcy zrozumieli, jak potworny byłby ten cios. Nagle prosię wyrwało się ze splotów pnączy i znikło w poszyciu lasu. Chłopcy zostali, spoglądając na siebie i na miejsce grozy. Twarz Jacka była biała pod piegami. Spostrzegł, że ciągle trzyma we wzniesionej dłoni nóż, i wsunął go do pochwy. Wówczas wszyscy trzej zaśmiali się jakoś wstydliwie i wrócili na ścieżkę.

      – Wybierałem miejsce – tłumaczył się Jack – czekałem na odpowiednią chwilę, żeby go dźgnąć.

      – Należało go zakłuć – rzekł Ralph zapalczywie. – Zawsze się mówi o kłuciu świń.

      – Świni przerzyna się gardło, żeby spuścić krew – powiedział Jack. – Inaczej nie można jeść mięsa.

      – Czemu go nie…

      Wiedzieli doskonale czemu – bo wstrzymała go okropność tego czynu – bo widok noża przeszywającego żywe ciało i widok krwi byłby nie do zniesienia.

      – Właśnie chciałem – tłumaczył się Jack. Szedł przodem, więc nie mogli widzieć jego twarzy. – Wybierałem miejsce. Na przyszły raz!…

      Wyrwał z pochwy nóż i wbił go w pień drzewa. Na przyszłość nie będzie miał litości. Spojrzał na nich groźnym wzrokiem, czy któryś nie próbuje mu zaprzeczyć. Potem wyszli w słońce i przedzierając się przez pas zdruzgotanej roślinności w stronę granitowej płyty, zajęli się wyszukiwaniem i łapczywym pochłanianiem owoców.

      Ogień na wierzchołku góry

      W chwili gdy Ralph przestał dąć w konchę, na granitowej płycie zrobiło się tłoczno. Zebranie to różniło się nieco od porannego spotkania. Popołudniowe słońce rzucało ukośne promienie z innej strony granitowej płyty i większość dzieci, odczuwszy zbyt późno piekący ból opalenizny, była w ubraniach. Chór, tworzący już mniej zwartą grupę, wyzbył się swoich peleryn.

      Ralph usiadł bokiem do słońca na zwalonym pniu. Po prawej ręce miał większą część chóru, po lewej starszych chłopców, którzy nie znali się przed ewakuacją; przed nim, na trawie, siedziały w kucki małe dzieci.

      Uciszyło się. Ralph położył muszlę na kolanach i w tej samej chwili nagły powiew wiatru zasypał płytę plamkami słońca. Ralph nie wiedział, czy ma wstać, czy mówić na siedząco. Spojrzał ukosem w lewo, w stronę basenu. Obok siedział Prosiaczek, lecz nie pośpieszył mu z pomocą.

      Ralph chrząknął.

      – Słuchajcie.

      Nagle nabrał pewności, że potrafi mówić płynnie i jasno wyrażać to, co ma do powiedzenia. Przeciągnął ręką po płowej czuprynie i zaczął:

      – Jesteśmy na wyspie. Byliśmy na szczycie góry i widzieliśmy dokoła wodę. Nie zauważyliśmy tu żadnych chat, żadnych dymów, żadnych śladów, żadnych łodzi, żadnych ludzi. Jesteśmy na niezamieszkanej wyspie i prócz nas nie ma tu nikogo.

      Teraz wtrącił się Jack:

      – Ale wojsko wszystko jedno jest potrzebne… do polowania. Do polowania na świnie…

      – Tak. Na wyspie są świnie.

      Wszyscy trzej zaczęli jednocześnie mówić o różowym stworzeniu szamoczącym się w gęstwinie pnączy.

      – Widzieliśmy…

      – Kwiczał…

      – Wyrwał się…

      – Zanim zdążyłem go zabić, ale… na przyszły raz!

      Jack dźgnął palmę i rzucił dokoła wyzywające spojrzenie.

      Zgromadzenie uspokoiło się znowu.

      – Teraz rozumiecie – rzekł Ralph – że potrzeba nam myśliwych, żeby zdobywali mięso. I jeszcze jedno.

      Uniósł leżącą na kolanach muszlę i rozejrzał się po spalonych słońcem twarzach.

      – Nie ma dorosłych. Musimy sami zadbać o siebie.

      Zgromadzenie zaszemrało i umilkło.

      – I jeszcze jedno. Nie możemy mówić wszyscy jednocześnie. Kto chce coś powiedzieć, musi podnieść rękę, tak jak w szkole.

      Uniósł konchę do twarzy i spojrzał zza jej wylotu.

      – Wtedy dam mu konchę.

      – Konchę?

      – Tak się nazywa ta muszla. Dam tę muszlę temu, kto po mnie zabierze głos. Musi ją trzymać, kiedy będzie mówił.

      – Ale…

      – Słuchajcie…

      – I nikt mu nie będzie mógł przerwać, tylko ja.

      Jack zerwał się na równe nogi.

      – Ustanowimy prawa! – krzyknął w podnieceniu. – Mnóstwo różnych praw! A jeżeli ktoś je złamie, to…

      – Uuuch!

      – Rany!

      – Bach!

      – Łubudu!

      Ralph poczuł, jak ktoś bierze konchę z jego kolan. Kiedy chłopcy zobaczyli, że Prosiaczek stoi, kołysząc wielką kremową muszlą w dłoniach, krzyki ucichły. Jack, który ciągle jeszcze stał, spojrzał niepewnie na Ralpha, a ten uśmiechnął się i klepnął ręką kłodę obok siebie. Jack usiadł. Prosiaczek zdjął okulary i mrugając powiekami, zaczął wycierać szkła o koszulę.

      – Przeszkadzacie Ralphowi. Nie dajecie mu dojść do najważniejszej rzeczy.

      Zrobił efektowną pauzę.

      – A kto wie, że tu jesteśmy? Hę?

      – Ci ludzie z lotniska.

      – Ten pan z tą jakby trąbką…

      – Mój tata.

      Prosiaczek